Kariera sportowa to spełnienie marzeń?

Raczej przypadek. Któregoś dnia przeczytałem w branżowej gazecie artykuł o pikniku lotniczym w Trzebiczu Nowym. To była znana impreza w światku lotniczym. Odbywała się co roku, a wyróżniał ją rozmach, za którym stał lokalny mieszkaniec, bardzo zamożny człowiek. Przylatywało tam po sto samolotów, kilkadziesiąt motolotni, kilka helikopterów… Były koncerty, pokazy sztucznych ogni, festyn na dziesięć tysięcy osób, a żeby było jeszcze atrakcyjniej, odbywał się konkurs lądowań… I tak się złożyło, że ten konkurs wygrałem. A wtedy wyszedł z tłumu jakiś człowiek, który przedstawił się jako trener polskiej kadry narodowej motolotniarzy. Zaprosił mnie do kadry, a ja się zgodziłem. Oczywiście wziąłem się metodycznie za treningi, już nie amatorsko, a profesjonalnie, pod kątem teorii, techniki, ubioru. Chciałem poznać wszystkie tajniki tego sportu, łącznie z tym, jaki długopis brać ze sobą do robienia notatek podczas lotu. Wyposażyłem się nawet w podgrzewane rękawiczki na akumulatorki, żeby móc ćwiczyć w zimie.    

Było warto, bo szybko awansował Pan do europejskiej czołówki.

Tak, na pierwszych w karierze mistrzostwach Europy zająłem drugie miejsce, co było z jednej strony wspaniałe, a z drugiej jednak niespodziewane. Zdawałem sobie sprawę, że jeszcze dużo muszę się nauczyć, że wciąż jest wiele do poprawy, na przykład jeśli chodzi o jakość sprzętu. Dlatego w kolejnym roku kompletowałem nowy sprzęt, szlifowałem umiejętności i z dobrym nastawieniem pojechałem do Anglii na mistrzostwa świata. Nastawiłem się na dobry wynik i tak się przejąłem, że na miejscu byłem dwa tygodnie wcześniej, żeby jak najwięcej trenować. Dostałem odpowiednie zgody i udało mi się nawet polatać nad Londynem.

Opłaciło się, bo został Pan mistrzem świata!

No właśnie okazało się, że nie zostałem. Pełna klapa! Wprawdzie wygrałem pierwszy trening i już poczułem się zwycięzcą, ale jak przyszło do zawodów to spiąłem się i stres wziął górę. Straciłem koncentrację, poczułem się wypalony, krótko mówiąc zabrakło mi energii, skupienia i woli, żeby zawalczyć o podium.

Podłamał się Pan?

Początkowo tak, ale w końcu zmobilizowało mnie to do większego wysiłku. A co ciekawe, to uważam tamte zawody za najlepsze w moim życiu, bo zwiedziłem niesamowite miejsca. Dam taki przykład: lecę sobie nad posiadłością jakiegoś milorda czy księcia. Na posiadłości stoi piękny zamek, wokół którego rozpościera się ogromny, zielony teren. Przed zamkiem widzę białe stoły ustawione w kwadrat o boku długości… około stu metrów. Wokół siedzą tłumnie goście, a w środku kwadratu znajduje się lądowisko dla balonu, którym kolejni biesiadnicy są zabierani w górę, żeby sobie pooglądać widoki. Tak się bawi brytyjska arystokracja!  

A jak wyglądał pański powrót na podium?

Po doświadczeniach z Anglii doradzono mi, żebym skorzystał ze wsparcia psychologa sportowego. Ludzie z kadry znaleźli mi kogoś takiego i udało nam się wspólnie wypracować odpowiednie podejście do rywalizacji. Nauczyłem się techniki wizualizacji, tego jak zrzucać z siebie presję… Rezultaty przyszły od razu, bo na kolejnych mistrzostwach Europy zdobyłem tytuł wicemistrza. A potem przygotowywałem się do kolejnych mistrzostw świata i wtedy zadbałem o każdy, najmniejszy nawet szczegół, łącznie z opracowaniem modeli matematycznych i precyzyjnym rozpisaniem planu działania w każdej kolejnej konkurencji. Bardzo mi ten osobisty poradnik potem pomógł, bo nie musiałem się zastanawiać co robić i jak robić w zależności od pogody, terenu i tak dalej. Po prostu wybierałem jeden z rozpisanych wcześniej scenariuszy i go precyzyjnie realizowałem.    

Niewiele jednak brakowało, żeby nie ukończył pan ostatniej konkurencji i przez to przegrał…

Wszystko przez to, że niemal zabrakło mi paliwa. Ja oczywiście sobie wszystko precyzyjnie wcześniej wyliczyłem co do mililitra, czyli ile mogę przelecieć na jakiej ilości paliwa. Dlatego, kiedy w czasie lotu zorientowałem się, że mam go już bardzo mało, wyłączyłem silnik i zacząłem szybować. Odpaliłem silnik z powrotem dopiero podczas lądowania, bo przepisy mówiły, że po lądowaniu trzeba na silniku dojechać do miejsca parkowania. A paliwa miałem wtedy tak mało, że już go nawet nie widziałem w zbiorniku. Okazało się, że po zaparkowaniu został mi dosłownie kieliszek płynu w przewodach paliwowych. Odetchnąłem z ulgą i już wiedziałem, że właśnie zostałem nowym mistrzem świata.