Zacznijmy od tego, że to pytanie zadaję mistrzowi świata, czy tak?  

Błażej Piech Zgadza się, ale czy to takie ważne?

Na pewno ciekawe, a na tematy biznesowe zdążymy jeszcze porozmawiać. A zatem, jak to się stało, że w mocno dorosłym życiu zdobył Pan tytuł motolotniarskiego mistrza świata?   

Lotnictwem interesowałem się odkąd pamiętam. Do tego stopnia, że na poważnie przymierzałem się do kariery pilota wojskowego. Na szczęście rodzina mnie od tego odwiodła.

Na szczęście?

No tak, bo w tamtych czasach proces szkolenia polegał na eliminacji tych, którzy nie mieli szczęścia lub dostatecznego talentu i… ginęli. Inaczej mówiąc w polskim wojsku obowiązywały wtedy jeszcze wzory radzieckie.

Kierunek kariery się zmienił, ale pasja pozostała?

Tak, z tym że nie od razu spełniłem marzenia o lataniu. Najpierw spróbowałem jego namiastki, czyli windsurfingu. Pierwszy raz zobaczyłem jak to się robi na wakacjach nad Zalewem Solińskim. Od razu mnie ten sport zachwycił, ale byłem jeszcze wtedy uczniem i nie miałem szans na sprzęt za 1500 dolarów, skoro mój ojciec zarabiał miesięcznie w radomskiej fabryce telefonów równowartość… 14 dolarów. W tej sytuacji moja przygoda z windsurfingiem zaczęła się dopiero w okolicy trzydziestych urodzin. Za to okazała się tak wciągająca, że z czasem nauczyłem się pływać w każdych warunkach, nawet w czasie sztormu na Atlantyku.  

To już można było chyba podciągnąć pod latanie?

No prawie (śmiech). Jednak w końcu zrezygnowałem z windsurfingu, bo polskie warunki wietrzne nie dawały mi satysfakcji, a z kolei wyjazdy na dalekie wyspy okazały się uciążliwe, bo pojawiły się dzieci i chciałem poświęcać wolny czas rodzinie. I właśnie wtedy kolega zaprosił mnie na motolotnię, jako pasażera. Chciałem się trochę wyrwać z pracy i z domu, więc chętnie skorzystałem.

Euforia?

Nie będę ukrywał, że przeciwnie. Potwornie się bałem, byłem wręcz sparaliżowany wysokością. Zwłaszcza, że ten kolega latał dość ryzykownie i lubił się popisywać. Jednak po wylądowaniu emocje się zmieniły i poczułem, że to było coś wspaniałego i godnego powtórzenia. Z drugiej strony miałem małe dzieci, a żona pytała czy takie latanie aby na pewno jest bezpieczne. A ponieważ mam taki charakter, że nie lubię zbędnego ryzyka, to zgodziłem się, żeby się z tym lataniem za bardzo nie spieszyć. Dopiero po jakichś dwóch latach zadzwoniłem do tego znajomego. Myślałem wtedy tak: jak odbierze telefon, to znaczy, że nie tak łatwo zginąć na tej motolotni (śmiech).

Jak rozumiem, odebrał… 

Tak jest. Wziąłem się więc za latanie i wręcz uzależniłem od tego. Można powiedzieć, że motolotnia to jest taki motocykl 3D, z tą różnicą, że nie ma świateł, korków i żadnych innych przeszkód. Można się więc wyżyć, tym bardziej, że prędkości są podobne, w okolicach od 100 do 150 kilometrów na godzinę. Z czasem zacząłem robić kilkusetkilometrowe wycieczki, w czasie których celowo wyłączałem silnik, żeby ćwiczyć awaryjne lądowania. Robiłem to tyle razy, że nauczyłem się precyzyjnie siadać nawet w terenie nie do końca ku temu przyjaznym. Umiejętność precyzyjnego lądowania bardzo mi się potem przydała na zawodach.