Jak widzicie, drodzy czytelnicy, praca z jednej strony herkulesowa, co do jej nakładu, galileuszowa, co do zakresu kompetencji i wiedzy, a na koniec tajna i poufna jak służba dla Jej Królewskiej Mości. Oczywiście „królową” była partia i wpisany do PRL-owej konstytucji odwieczny i nierozerwalny sojusz z ZSRR. Czy to miało sens? Żadnego. Czy to miało urok i powab? Tak, jak wkładanie głowy w paszczę lwa – nie dość, że śmiertelnie ryzykowne, to jeszcze mocno wymiotne. Nic dziwnego, że po trzech latach tej roboty, tuż przed festiwalem „pierwszej Solidarności”, zrezygnowałem z tego zajęcia.

Co i dlaczego nasunęło mi teraz te obrazy sprzed 46 lat? Otóż informacja o zamiarach powołania do życia Agencji Informatyzacji. Instytucja ta ma realizować projekty rządowe dla „usprawnienia i ułatwienia życia obywatelom, poprzez wdrażanie nowoczesnych form i metod opartych o najnowocześniejsze rozwiązania z dziedziny cyfryzacji i informatyki” – cytat pochodzi z mojej głowy, ale jakże odpowiada dzisiejszym czasom. Swoją drogą, sposób operowania takim pustosłowiem opanowałem owe ponad 40 lat temu, o których piszę wcześniej.

Wracając do AI, obawiam się, że efekty działania owego tworu będą co do ich efektywności i realnych wartości dla obywateli takie, jakie są z działań firmy o nazwie CPK (Centralny Port Komunikacyjny), instytucji dedykowanej do dbania o czystość naszych wód, czyli Wód Polskich, firmy budującej nasze niepodważalne sukcesy w światowym przywództwie w hodowli konia arabskiego, a więc stadniny w Janowie, czy Ministerstwa Cyfryzacji („pojawiam się i znikam, i znikam, i znikam”).

Merytorycznie z tym pomysłem nawet nie chce mi się dyskutować, bo jest tak beznadziejny, że ręce opadają. Powiem tylko jedno: każda instytucja podejmująca decyzje na bazie przesłanek politycznych kończy tak samo, czyli jako karykatura tego, do czego została powołana. Bo Państwo, którego emanacją jest ten Rząd – mający zlecać owej AI zadania – zawsze najpierw zleci stworzenie polskiego Pegasusa, polskiego TikToka czy polskiego YouTube’a, niż wybudowania przyjaznego systemu ochrony zdrowia czy systemu obsługi przedsiębiorców.

Dlaczego tak jest? Odpowiedź jest banalnie prosta i oparta o choćby moje doświadczenia z PRL-u. Relatywnie łatwo jest napisać kopię czegoś, co istnieje, czego możemy używać i co chcemy mieć jako swoje, narodowe i patriotyczne, niż napisać oprogramowanie czegoś, co zmienia się kilkadziesiąt razy w roku, co próbuje się wdrażać, a potem z tego rezygnuje, co jest tak unikatowe (akurat tu może i „unikalne”), że trzeba stosować referencje i cross-referencje do innych jeszcze nieistniejących źródeł danych, etc. Ergo – łatwo jest być kopistą, a trudno odkrywcą. Do tego drugiego brakuje u nas i kultury, i systemu, i wartości, i w końcu tradycji. Niech świadczą o tym statystyki dotyczące polskich startupów.

I jeszcze jedno. Nie powinno być u nas zgody społecznej na pisanie kopii różnych systemów, aplikacji czy rozwiązań przez Państwo za nasze społeczne pieniądze. Poza bowiem argumentami o charakterze ekonomicznym i funkcjonalnym rodzi się argument polityczny: po co władzy kopie systemów zachodnich (najczęściej), czy aplikacji, skoro oryginały są dostatecznie dobre i rozpowszechnione? Czy aby nie po to, aby móc te oryginały zamknąć, zabronić, zakazać, a wprowadzić swoje kopie, które będą nas śledzić, inwigilować, profilować i tagować?

Ja się nie boję tego, co na mój temat wie, i będzie wiedział Elon Musk, Mark Zuckerberg i inne postacie tego autoramentu. Mogą mnie w nos pocałować! Natomiast boję się tego, co mogą z informacjami o moich zachowaniach, poglądach czy zainteresowaniach – pochodzącymi z sieci – zrobić ludzie pokroju byłego wiceministra Łukasza Piebiaka i jemu podobni. Dlatego mówię NIE centralizacji informatyzacji i jej upolitycznieniu.

Zamykam wywód takim oto „lepiejem”:

Lepsza wolność pirata, a nawet hejtera,

Niż praca w rządowym ośrodku „od zera”.