W roku 1976, a dokładnie 2 listopada tegoż pamiętnego roku, po zdobyciu z trudem (bez przesady), ale i bez zbytniej satysfakcji dyplomu magistra inżyniera na wydziale Mechaniki Precyzyjnej Politechniki Warszawskiej, w którym stało jak byk, że jestem specjalistą metrologii o specjalizacji automatyka, stawiłem się karnie do mojej pierwszej pracy zawodowej. Ponieważ było to 46 lat temu, to poza najcięższymi zbrodniami, jak zabójstwo, niepłacenie podatków (nie bez przyczyny umieszczam ten delikt jako drugi na mojej liście), gwałtem ze szczególnym okrucieństwem i „innymi czynami zagrożonymi karą pozbawienia wolności na lat 25 i dożywocia włącznie”, chyba łapię się na dobrodziejstwo instytucji przedawnienia. A mam zamiar dzisiaj „sypać”… i nie chodzi o piasek w tryby władzy, którego w tym samym roku robotnicy Ursusa i Radomia postanowili użyć do okazania swojego niezadowolenia z polityki gospodarczej ówczesnego rządu. Akurat wtedy przejawiła się ona w podwyżce cen cukru. Mówiąc nieco ironicznie, władza ludowa postanowiła ograniczyć obywatelom powszechną słodycz bytowania, aby nie doprowadzić ich do stanu nudności i wymiotów.

Mam dziś zamiar coś wyznać, jako bardzo mały niby świadek koronny. Wyznanie będzie dotyczyło tego, co w tej mojej pracy robiłem. Zostałem mianowicie zatrudniony jako młodszy programista w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym Systemów Minikomputerowych Era w Warszawie. Pracy szukałem ze dwa miesiące i proszę mi wierzyć, było o nią o niebo trudniej niż dziś, choćby z tego powodu, że uczelnie wypuszczały absolwentów o wykształceniu, które nijak się miało do potrzeb gospodarki. Z grubsza gospodarka potrzebowała pracowników o profilu „siła razy ramię”, a uczelnie wypuszczały metrologów, jak ja, albo sinologów czy lingwistów języka serbsko-chorwackiego. I co, jako metrolog, mogłem mierzyć w owym czasie? Co najwyżej głębokość dna jako miernika wielkości przewagi naszego systemu polityczno-gospodarczego nad zgniłym kapitalizmem.

Jako że na studiach liznąłem tego i owego z zakresu programowania i oprogramowania minikomputerów, a OBRSM rozpoczął (zgodnie z wytycznymi Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego) szybkie i wytężone nadrabianie przewagi krajów Zachodu (zwłaszcza USA) w zakresie konstrukcji i zastosowań technik komputerowych, to wydawało mi się, że pracując na ul. Łopuszańskiej, wśród rozległych pól kapusty, pomidorów i innej cebuli, skosztuję tej wspomnianej wcześniej powszechnej słodyczy i zadowolenia z pracy zawodowej.

A o tych warzywach piszę ku pamięci zatrudnionych w takich firmach, jak Microsoft, Philips, Lenovo, Sygnity i innych, aby wiedzieli na zgliszczach jakich biznesów wyrosły budynki, w których dziś sobie spokojnie za te kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy „zeta” miesięcznie popijają kawkę z mlekiem sojowym lub herbatkę ziołową na pobudzenie. Górnolotnie mówiąc „fundamenty ich firm wzniesione są na polach badylarzy” – pierwszej i długo jedynej wolnej branży gospodarczej w PRL-u. A to nie jest bez znaczenia w kontekście tego, o czym mam zamiar pisać dalej.

Ale ad rem. Decyzja KC KPZR i inne następujące po tej zasadniczej mówiły też, jak to nadrabianie ma następować – ma być po prostu bezczelnym kopiowaniem zarówno elementów hardware’owych, począwszy od najprostszych do najbardziej skomplikowanych układów LSI i oprogramowania. Z oprogramowaniem łatwiej, bo wystarczy, że hardware będzie całkowicie zgodny z pierwowzorem, to przeniesione oprogramowanie powinno hulać. Z tymi układami scalonymi nie było jednak tak łatwo. Metoda szlifowania chipów mikron po mikronie, fotografowania szlifów i tworzenia międzycząsteczkowych połączeń wewnątrz krzemowej struktury kryształu, nie szła tak gładko, jak komunistycznym propagandzistom się wydawało. W efekcie konstruktorzy musieli stosować bypassy.

Zatem, nolens volens, hardware różnił się od wzorca, a co za tym idzie oprogramowanie trzeba było dostosowywać i to na poziomie języka maszynowego, czyli na poziomie bitów. I to miałem robić JA, jako członek nowo sformowanego zespołu. I robiłem. Najpierw przez pół roku pracowicie kserowaliśmy dokumentację oryginalnego oprogramowania, która liczyła jakieś, bez przesady, 100 tysięcy (!) stron formatu A4. Przy czym trafiała w nasze ręce metodami oficjalnymi, jak też tymi pochodzącymi z filmów o agencie 007 (i nie chodzi mi o porucznika Borewicza).

A kopiarki w owym czasie mogły niewiele – ich wydajność wynosiła nie więcej niż 5 stron na minutę. Zatem policzmy: 100 tys. stron, to jakieś 20 tys. minut. To z kolei ekwiwalent 2,5 tys. roboczodni, czyli 10 lat dla jednej osoby, a właściwie dla 1 kopiarki. Ewentualnie 1 rok na 10 kserografów. Taką liczbą sprzętu Ośrodek nie dysponował, więc musiał zlecać ksero na zewnątrz. Tak czy siak, zespół kilkuosobowy zrobił to w jakieś 6 miesięcy i był gotów do dalszych prac.

Z tym, że te prace były trudne, bo trzeba było dokumentację w języku angielskim przeczytać, zrozumieć semantycznie, operacyjnie i funkcjonalnie. Sprawdzić w działaniu na naszych prototypach. Określić różnice, które następnie trzeba było usunąć, obejść, zlikwidować. A następnie przetestować i usunąć „bugi”, po czym wszystko przetłumaczyć na jedyny zrozumiały w naszym socjalistycznym bloku język, czyli rosyjski.