Znakomita książka. Jeszcze lepszy, wręcz wybitny film nakręcony na jej podstawie. Kilka niezapomnianych ról i aktorów, nominacje do Oscarów oraz same Oscary, i wreszcie wspaniała, niezapomniana muzyka z opowiedzianą kamerą historią białego piórka na wietrze. Właściwie nie wiadomo, czy to muzyka jest tłem dla bujającego w powietrzu symbolu lekkości, a może odwrotnie, to historia stanowi pretekst dla wybrzmienia tak charakterystycznej linii melodycznej. Nazwisk, liczby i rodzaju nagród i danych świadczących o tym, że mamy do czynienia z arcydziełem z premedytacją nie podaję – kto nie pamięta, ten znajdzie wszystko w największym śmietnisku, jakie ludzkość próbuje zostawić po sobie, czyli internecie.

Na szczęście to śmietnisko nie jest trujące fizycznie, a wyłaniające się z niego zagrożenie jest natury psychologicznej, czy może psychicznej. Zaczyna się od lenistwa intelektualnego, bo wszak wszystko mamy w smartfonie, to po co zapamiętywać? A kończy na hejcie, osaczaniu niektórych nietypowych jednostek i samotności w sieci.

Ale dziś nie o tym. Wracam do losów Forresta Gumpa. Wybrałem go na bohatera tego felietonu z kilku powodów. Jednym z nich jest jego absolutna prostota i zwykła uczciwość emocjonalna, tak rzadka w czasach, gdy każdy dybie na każdego, a niektórzy przywódcy narodów i mocarstw prezentują skrzywione psychiki pokroju humanoidów z epoki kamienia łupanego. A Forrest nie jest wszak bardziej złożony niż oni, ale jakże emocjonalnie jednoznaczny, aż po naiwność, aż po poświęcenie siebie dla innych, dla sprawy. Właściwie przemawia przeze mnie zazdrość, bo ja też tak bym chciał.

Innym powodem mojego specjalnego zainteresowania tą postacią jest jego wszędobylskość. Forrest jest zawsze na miejscu. Jest tam, gdzie się dzieje historia i to ta przez duże H. Ale nie jest jej naocznym świadkiem z powodu swojej pozycji politycznej czy intelektualnej. On w politykę się miesza przez przypadek, bo tak gna go wietrzyk, jak to piórko w początkowej sekwencji filmu.

Gdzie mi tam do niego, choć z nie do końca uświadomionego i uzasadnionego powodu też mam poczucie współudziału w losach tej lepszej części polskiego społeczeństwa. Buntownik od dziecka, począwszy od ucznia toczącego spore bitwy z nie dość mądrymi nauczycielami, pokręconymi ideowo i intelektualnie z powodu powszechnego za środkowego PRL-u rozdwojenia jaźni. Bo jak tu bez wstydu stanąć przed dziećmi i próbować wciskać im kit o wyższości socjalizmu i odwiecznej przyjaźni z ZSRR? Jak reagować, gdy karnie ustawieni wzdłuż krawężnika ulicy dziesięciolatkowie, zamiast gorącym sercem witać przybyłego – w czasie apogeum napięcia zimnowojennego wywołanego incydentem w kubańskiej Zatoce Świń – z przyjacielską wizytą głównodowodzącego wojsk Układu Warszawskiego Marszałka ZSRR Rodiona Malinowskiego aranżowanymi okrzykami: zwyciężymy! zwyciężymy! (Wam też ostatnio ten zaśpiew ideowy obija się o uszy?) wykrzykiwali z błogą w swej nieświadomości radością przedwojenne hasło reklamowe firmy Schicht: Radion sam pierze!

Albo weźmy taki marzec roku 1968 i sztubaka, ucznia pierwszej klasy liceum mieszczącego się tuż obok narożnika al. Niepodległości i ul. Nowowiejskiej, czyli tuż za płotem Politechniki Warszawskiej, uciekającego po lekcjach, mimo zakazu, na plac Jedności Robotniczej (dziś Plac Politechniki), aby pooddychać powietrzem pragnienia wolności i buntu studenckiego wiosny, którą na dobre zakończyła Operacja Dunaj, czyli „bratnia interwencja” wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Trzeba było być wówczas na naszej południowej granicy (a ja byłem w Zakopanem, bo akurat wtedy zaczynałem na dobre swój wieloletni flirt z Tatrami) i słyszeć chrzęst gąsienic czołgów sunących na Łysą Polanę i Chochołów, albo gwizd nad głową na niskim pułapie przelatujących samolotów, aby zrozumieć, że żartów nie ma… Już wtedy mieliśmy kilkanaście tysięcy przymusowych uchodźców, którym wjazd do ojczyzny odcięto z godziny na godzinę, którzy nie za bardzo wiedzieli, co mają robić i jaki im „władza ludu wsi, proletariatu i inteligencji pracującej” gotuje los.

Do wydarzeń w Radomiu i Ursusie w czerwcu roku 1976 właściwie było spokojnie. Umożliwiło mi to zdobycie dyplomu inżyniera i świadectwa ślubu z dziewczyną, która dziś jest babcią naszych wnuczek. Zaczęło się też wtedy życie zawodowe na własny rachunek, a pracownikiem też byłem chyba niezbyt spolegliwym. Kilku moim przełożonym, czy to w czasach około-solidarnościowych, czy smuty stanu wojennego, mogłem zajść nieco za skórę, ale to ja im mówiłem „basta”, „grazie” i „arrivederci”… Aż w połowie lat 90-tych osiadłem na stołku prezesa polskiego oddziału zachodniego koncernu z jasno i skutecznie, właściwie do ostatnich dni mojej pracy zawodowej, postawionym sobie imperatywem: tu jest Polska i tu będzie po naszemu, a nie po korporacyjnemu. Z właściwą sobie arogancją, ale i z uporem, wyrąbałem dla firmy przestrzeń swobody i poczucie wśród decydentów, aby nie ingerować.

To, co uważam za najlepsze z tego, co mi się udało, to odcięcie polskich pracowników od dystrakcji i zaburzeń płynących czy to z Monachium, Barcelony, a później Clearwater. Oni pracowali, a ja nie pozwalałem im przeszkadzać. Jak w przedsiębiorstwie krewetkowym Forresta, korporacja mogła zsyłać na nas sztormy i burze, a my płynęliśmy zawsze pod wiatr i fale. Do czasu, bo w końcu także Bubba Gump Shrimp Company kiedyś skończyła swój żywot.