A zatem, gdyby Steve Jobs został premierem, to perfekcyjnie przygotowane, multimedialne prezentacje zastąpiłyby odczytywanie okólników na sejmowych korytarzach i ściankach z tektury. Oczywiście sporo liczb – co nam wzrosło, ile się udało zrobić, nowe inwestycje itd. Potem zaprezentowanie nowości, głównie tych ważnych dla Kowalskiego. Jak już trzeba czemuś łeb ukręcić to zawsze metodą „coś za coś”. Przykładowo: zwiększamy drastycznie kwotę wolną od podatku (korzystają wszyscy), ale nie będzie ulg małżeńskich (wybrani). Niższy ZUS, ale koniec KRUS-owego raju dla rolników. I tak dalej, i tym podobne.

Dalej jakiś wzruszający filmik z terenu, z wypowiedziami uśmiechniętych i zadowolonych ludzi, którym to świat się odmienił w ostatnim półroczu. Od czasu do czasu, z zaskoczenia, byłyby też organizowane konferencje specjalne, robione po to, aby obwieścić wyjątkowo dobrą nowinę (ale taką na serio, nie jakieś tanie triki PR-owe).

Rynek mediów narodowych powiększyłby się o portal Polska.pl, rywalizujący z pozostałymi, tak jak obecnie TVP z Polsatem, a Polskie Radio z Zetką. Pozycję w tej samej lidze nowemu bytowi zapewniłaby cross-promocja w pozostałych mediach państwowych i wyłączny dostęp do wszelkich instrumentów, którymi dysponuje Państwo. Chociażby agregując na portalu wszystko, co ma już formę cyfrową. Źródłem finansowania byłyby usługi płatne, a nie reklama czy abonament, który zostałby zresztą całkowicie zlikwidowany jako relikt przeszłości.

W administracji pracowaliby najlepsi ludzie, rekrutowani już na ostatnich latach studiów. Praca taka byłaby dla nich nobilitacją, a możliwość realizacji wielkich wizji byłaby najlepszą zapłatą. Chociaż pieniądze też by były niezłe (wprowadzono by zarządzanie przez cele, z sowitymi premiami za ich realizację). Harowaliby jak woły, ale byliby przeszczęśliwi, że mogą wykonywać najlepszą pracę w swoim życiu. Intrygi, koneksje i konszachty znaliby tylko z serialu „House of Cards”.

Wiedza i umiejętności setek tysięcy (no, docelowo dziesiątek tysięcy) ludzi w administracji byłaby szlifowana na uczelni wyższej w randze uniwersytetu. Zadaniem byłoby kształcenie kadr na poziomie czempionów zasilających obecnie tzw. Mordor – znających zasady prawa, ekonomii, zarządzania, komunikacji itd. Kariera w administracji ponownie nabrałaby takiego blasku i estymy jak dawniej – na równi z prawnikami i lekarzami. Dodatkowo, wszystkie osoby już pracujące w ministerstwach byłyby zobligowane do ukończenia takowych studiów – podnoszących nie tylko wiedzę merytoryczną, ale też jakość i kulturę pracy. Byłby to koniec typowej Pani Bożenki z 4. piętra, specjalistki od parzenia kawy po turecku i obsługi klawiatury za pomocą dwóch palców wskazujących.

Cały rząd i podległe mu ministerstwa mieściłyby się w jednym miasteczku biurowców. Urzędy współpracowałyby ze sobą ściśle, bo by miały 200 metrów do siebie, a ich pracownicy codziennie spotykaliby się na wielkiej stołówce. Przepchnięcie zmian wymagających koordynacji wielu różnych instytucji trwałoby dwa tygodnie, a nie rok. W międzyczasie rząd odkupiłby Twierdzę Modlin i tam zbudował nowe centrum dowodzenia na wzór Pentagonu czy nawet Brasilii (miasta zbudowanego od podstaw, stolicy Brazylii). U nich miasto zbudowano w kształcie samolotu, u nas samoloty byłyby tuż obok (co istotne, ale o tym potem). W jednym miejscu znalazłyby się tam wszystkie instytucje potrzebne dla sprawnego rządzenia.

Powołany zostałby interdyscyplinarny zespół do zadań specjalnych – składający się z wybitnych jednostek zdolnych rozwiązywać najtrudniejsze problemy. Taki GROM, tylko pracowaliby głowami, siedząc w „war roomach” (takich jak ten, gdzie Obama ostatni raz widział Osamę). Ich zadaniem byłaby realizacja celów, z którymi, z różnych powodów, nie można sobie poradzić w tradycyjny sposób. Bez limitu budżetu, konsultacji społecznych i protestów malkontentów. Taka lepsza kombinacja think-tanku i topowej firmy konsultingowej.

Struktura byłaby tak płaska, jak to tylko możliwe. Wszyscy pracujący dla jednego przełożonego – premiera, mający ministrów jako zarządzających, a nie szefów. Każdy wiedziałby po co tam jest i za co odpowiada. Nikt by sobie nie czapkował, a dostęp do przełożonych byłby maksymalnie ułatwiony. Nie byłoby jakichkolwiek szans na awans po znajomości, do góry szli by tylko najlepsi – oceniani po wymiernych efektach ich pracy (50 proc. wagi przy awansach) i cenzurkach wystawianych przez współpracowników (drugie 50 proc. wagi).

Na bieżąco byłby mierzony wskaźnik Szczęścia Krajowego Brutto, czyli zadowolenia obywateli z życia. Polska szybko wyciągnęłaby wnioski z doświadczeń Bhutanu i w ciągu dekady zostałaby światowym liderem w poziomie Gross National Happiness (bez wspomagania się delegalizacją marihuany…). Dzięki nam SKB wyparłby PKB i stałby się podstawowym miernikiem sukcesu poszczególnych państw, a my stalibyśmy się obiektem zazdrości Zachodu i miejscem kultu niezliczonych zagranicznych delegacji.

W tym samym czasie nasi wysłannicy podpatrywaliby tzw. najlepsze praktyki w innych krajach. Na całym świecie rozlokowalibyśmy naszych skautów, których celem byłoby transferowanie innowacyjnych pomysłów, produktów oraz know-how. Od wiat przystankowych, na których nie zalegną bezdomni (za wąskie siedzisko do spania), po niedrogie i szybkie technologie budowy domów socjalnych z prefabrykatów bazujących na materiałach z odzysku. Setki takich innowacyjnych rozwiązań nie tylko wydatnie poprawiłoby jakość naszego życia w wielu drobnych aspektach ale dało namacalne poczucie, że dużo się zmienia. Co samo w sobie utrzymywałoby wysokie poparcie dla rządu i samego premiera (lepsze notowania miałby tylko Kim Dzong Un).

Na bazie powyższego, z czasem, powstałoby Ministerstwo Innowacji, które – jak sama nazwa wskazuje – miałoby inicjować i animować wszelkie projekty służące akceleracji postępu, tj. temu, abyśmy co 5 lat zrobili skok o 25 lat w porównaniu do Zachodu. Z gospodarki, gdzie towarem eksportowym są meble, silniki i generalnie praca rąk, przeszlibyśmy do gospodarki, gdzie towarem jest kapitał ludzki, innowacyjne usługi i generalnie praca z głową. W tym ministerstwie dysponowane byłyby wszystkie pieniądze, które daje nam Unia. Przyznawano by je jednak w zupełnie inny sposób, tj. za te pieniądze trzeba by było coś zrobić, a nie tylko robić (taka tam mała różnica…). Wszystko podporządkowane byłoby efektywności, mając za wzór Apple’a, gdzie na R&D wydaje się mniej niż w Microsofcie, a uzyskuje się kilka razy więcej.