Rozbiłem wyświetlacz w telefonie, więc pod tym pretekstem wybrałem się do Huaqiangbei – największej dzielnicy elektronicznej w Chinach, a może nawet i w całej Azji. Przy okazji wszedłem do ogromnego marketu SEG, aby kupić dodatkowy zasilacz do mojego mini komputerka gamingowego, który zabieram codziennie z biura do domu i z powrotem. Komputerek jest mały i wszystko byłoby super, gdyby nie ten zasilacz z kablami, który trzeba za każdym razem odłączać i podłączać. Kiedyś woziłem ze sobą laptopa, w którym wyświetlacz, klawiatura i bateria były zbędnym balastem. I tak, czy to w domu, czy to w biurze, korzystałem z dużego ekranu i oddzielnej wygodnej klawiatury.

Pojechałem na „piętro zasilaczy” i kupiłem dwa, bo ich cena była pod hasłem „gdzie-tu-*-jest-zysk?”. Myślę, że te zasilacze (podobnie jak wszystko inne) są subsydiowane przez chiński rząd tak, aby zniszczyć światową konkurencję. I tak przyglądałem się tym sklepikom i warsztatom na Huaqiangbei, wyobrażając sobie, że w ich umysłach mocno tkwi wzniosła misja pracy do upadłego i tylko po to, aby „zagraniczniaki” mieli to wszystko w cenie poniżej wartości produkcji.

Dziś jednak inna rzecz mnie uderzyła w Huaqiangbei. Mianowicie szturm obcokrajowców. Takie nasycenie pamiętam sprzed około 5–6 lat temu, gdy jeszcze niejaki Trump nie powiedział nam, że cło od chińskiego towaru to sobie możemy płacić, ale tylko do amerykańskiego „urzędu celnego”. I wszyscy posłusznie ten postulat realizują. Teraz chińska elektronika pod właściwym logiem jest fajna, a pod logiem własnym to diabeł siedzący na osi zła.

Tu nie chodzi o to, że Chiny zaczęły wytwarzać produkty dobrej jakości, bo takie robiły zawsze na potrzeby znanych brandów. Problem jest taki, że zaczęły omijać pewien „urząd celny” i sprzedawać do Europy, Polski i innych krajów bezpośrednio pod swoimi markami. A to jest przecież gorsze od terroryzmu i zrzucania bomb na sąsiednie kraje!

Nawet w Polsce obserwuję tego typu schizofrenię, która idzie szeroką falą przez media i wygląda mniej więcej tak, że chińskie elektryki są subsydiowane i to jest niecny atak na wolny rynek europejski, a jedynie nasza polska Izera, która nie ma dotacji… (stop, chyba się pomyliłem!), ale za to jest to całkowicie polski produkt (stop, chiński, ale z naszym logo!).

Na szczęście to o tyle akceptowalne, że cło idzie do polskiej skarbówki, więc przynajmniej coś z tego mamy. Bądźmy jednak uczciwi. Kupowaliśmy, kupujemy i będziemy kupować chińskie towary, od koszulek po samochody i wkrótce samoloty – pytanie tylko, kto będzie w tym pośredniczył i nabijał logo. A cały ten pseudobunt na produkty chińskie to maskarada bez sensu.

We wspomnianym wyżej markecie spotkałem kilku Amerykanów i Niemców i nawet z nimi trochę porozmawiałem. Widziałem także wiele osób z Azji, Bliskiego Wschodu oraz Afryki. Wygląda na to, że cały czas te siedem miliardów ludzi (z ośmiu) będzie kupowało chińskie produkty z pominięciem właściwego „urzędu celnego” i nie będzie miało z tym żadnego problemu.

Podczas mojej wizyty dzielnica elektroniczna znowu wibrowała mieszaniną narodowości, tak jak to było kiedyś. Zdaje się, że Shenzen wyraźnie odrabia pocovidowe i potrumpowe straty.

Arnold Adamczyk Arnold Adamczyk  

Autor od 2012 roku prowadzi działalność w Chinach i Hong Kongu w zakresie VR/AR/MR oraz edukacji STEM. Specjalizuje się w organizowaniu polskich startupów w Chinach i Hong Kongu.