Mój wujek ze strony matki, dobry ślusarz w zakładach WZM, w latach pięćdziesiątych rozmawiając ze swoim ojcem, przedwojennym mechanikiem lotniczym z Okęcia, miał do niego pretensje, że nie został inżynierem. Ten drugi tłumaczył, że przecież to syn nie chciał się uczyć i dążył do jak najszybszej samodzielności. Na co mój wuj z perspektywy swego doświadczenia życiowego zarzucał ojcu: to trzeba było mnie w d… lać i do szkoły posyłać! Wydarzenie to przypomniałem sobie, kiedy wpadł mi w ręce artykuł młodego redaktora jednego z poczytnych tygodników krajowych, który opisuje w formie walki pokoleń to, co dziś dzieje się na rynku pracy.*

Rynek ten jest jakoby zacementowany przez powojenne pokolenie „baby boomersów”, czyli ludzi urodzonych w latach 1950 – 1965 i niedopuszczających do niego ludzi młodych, dziś już po studiach, wśród których bezrobocie sięga 25 proc. Zastanowił mnie ten osąd jako osobę, która z definicji należy do pokolenia „cementowych”, która wiele lat zarządzała firmami i właściwie dobrowolnie i bez przymusu zwolniła swoje miejsce młodszym, tym urodzonym w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku. Po drugie (mam nadzieję, że znajdą się tacy, co to potwierdzą) w swojej praktyce HR-owej nigdy nie kierowałem się ani kryterium wieku, ani płci, ani religii. Dlatego tekst młodego redaktora odczytuję raczej jako frustrację przedstawiciela pokolenia, które w końcu o coś musi walczyć. I nie jest to z mojej strony psychologiczny chwyt zwany wyparciem, aby lepiej się poczuć, ale głębokie przekonanie i doświadczenie, które postaram się w miarę prosto przedstawić.

Otóż dzisiejsi 20- i 30-latkowie to z punktu widzenia historii Polski ludzie w czepku urodzeni. Mieli wszystko, co mogliśmy im jako rodzice dać, i to często z górnej półki. Sami jeszcze zapatrzeni na wzorce wychowawcze naszych „przedwojennych” rodziców, sprowadzające się do bezgranicznego poświęcenia, nie konsumowaliśmy owoców pierwszych lat naszych sukcesów ekonomicznych, ale płaciliśmy za poczucie wolności naszych dzieci, którego nam tak brakowało. Finansowaliśmy wyjazdy zagraniczne, naukę języków, prywatne szkoły, w tym uniwersytety. To niestety dla wielu z nich oznaczało wolność od odpowiedzialności, wolność od pytania: „a skąd to wszystko się bierze”. Było to tym „nieszczęsnym darem wolności” księdza Józefa Tischnera, który tak łatwo zamienia się w pułapkę. I dla wielu młodych tak się stało. Po ciekawych studiach na wydziałach tyleż ogólnych, co nieprzydatnych, po różnych politologiach, pedagogikach, kulturoznawstwie, dziennikarstwie czy stosunkach międzynarodowych dziś stają oni u bram pracodawców, którzy gotowi są zatrudnić, ale… informatyków, inżynierów mechatroników, robotyków czy w końcu wykwalifikowanych pracowników przy taśmach w fabrykach samochodów (choć i tam zwalniają ostatnio), mebli, przetworów spożywczych i innych produktów codziennej użyteczności. Ot i przyczyna bólu.

Autor pełni funkcję dyrektora handlowego i partnera w spółce ComCERT.