Drożej na własne życzenie  

Najpierw o kosztach. Kilka think-tanków i instytutów zmierzyło się już z tym tematem i dokonało szacunków. Oto kilka z nich: wykluczenie Chin z łańcuchów dostaw dla OZE (panele słoneczne i wiatraki) spowodowałoby wzrost kosztów ich instalacji od 25 proc. do 30 proc. Przeniesienie produkcji mikroprocesorów (i części ich łańcuchów dostaw) do Stanów Zjednoczonych zwiększyłoby ich koszt o około 50 proc. Przeniesienie części łańcuchów dostaw do Niemiec (substancje aktywne do produkcji lekarstw, chemia przemysłowa itp.), to wzrost kosztów produkcji o około 25 proc. Japonia policzyła, że całkowita rezygnacja z Chin jako źródła dostaw i produkcji to wzrost kosztów komputerów o 50 proc., a smartfonów o 25 proc.

To wszystko szacunki sprzed okresu szaleństw cenowych na rynkach energii i bankructw niemieckich firm, które przetrwały dwie wojny światowe, kryzys naftowy (1973), kryzys finansowy (2008) i pandemię. Marzyć – szczególnie w Europie – w obecnych warunkach o przenoszeniu do niej energochłonnych przemysłów to chyba delikatnie rzecz ujmując mrzonka. Raczej mówi się o deindustrializacji Europy.

Teraz trochę o czasie. Przenoszenie łańcuchów dostaw nie jest rzeczą prostą, nawet na tak małą, zdawałoby się, odległość jak z Chin do Wietnamu. Jedna z analiz zasadności przeniesienia produkcji wykazała, że na korzyść Chin przemawiają: zbudowana sieć partnerów, sprawdzony system kontroli jakości i wsparcia, lokalna dostępność materiałów do produkcji, lepszy dostęp do portów i czas transportu, jak też cena (o 20 proc. niższa). Na korzyść Wietnamu przemawiał… brak cła.

Bardziej szaleństwo niż wyzwanie

Są jednak firmy, których to nie zraża. Na przykład Apple przenosi część produkcji do Wietnamu – to prawda. Szacuje się jednocześnie, że zajmie mu około 8 lat, żeby przenieść… 10 proc. swojej obecnej produkcji z Chin. Są też inne przeszkody. Wspomniane powyżej plany zbudowania fabryk procesorów w USA będą wymagały zatrudnienia około 50 tys. inżynierów, specjalistów z tej branży, w ciągu najbliższych pięciu lat. To dużo powyżej możliwości uczelni amerykańskich. A przecież w kolejce ustawiają się również przemysł zielonych energii i samochodów elektrycznych.

Stany Zjednoczone mają być przecież światową potęgą w produkcji samochodów elektrycznych, chociaż to na razie w Chinach w ciągu minuty produkuje się 10 nowych samochodów elektrycznych, a jedna tylko chińska prowincja (Guandong) ma trzy razy więcej punktów ładowania „elektryków” niż całe USA razem wzięte. W Niemczech sytuacja też nie wygląda różowo. Już obecnie brakuje około 380 tys. do 400 tys. pracowników rocznie. Przenoszenie w takich warunkach łańcuchów logistycznych do siebie i budowanie nowych fabryk oraz tworzenie firm poddostawczych to raczej pomysł z kategorii „szaleństwo” niż „wyzwanie”.

Na zakończenie tradycyjnie już słowo przestrogi (i chyba wołanie na puszczy). Stany Zjednoczone jasno, wyraźnie i po wielokroć ostatnio powiedziały, że ich dominacja technologiczna musi być za wszelką cenę utrzymana i jest (surprise, surprise!) kwestią bezpieczeństwa narodowego. Oficjalnie jest to też przywołany już przeze mnie na początku artykułu element walki dobra ze złem – wróć – demokracji z autokracjami.

Jak to w praktyce wygląda, to możemy sobie teraz oglądać na naszym własnym, polskim podwórku. Mamy do podziału „tort atomowy”, czyli decyzję o tym, kto będzie u nas budował reaktory atomowe. Najprawdopodobniej pierwszą zbuduje amerykański Westinghouse, natomiast drugą mogliby dostać Koreańczycy. Mogliby, gdyby Amerykanie nie pozwali ich do sądu z żądaniem zablokowania ewentualnej sprzedaży przez Koreę reaktorów do Polski. Podstawą jest rzekome naruszenie licencji – otóż według Amerykanów reaktory koreańskie zawierają amerykańską myśl techniczną i wymagają amerykańskiego zezwolenia na sprzedaż. Jeśli nawet tak jest (czemu Korea zaprzecza), to co stoi na przeszkodzie, żeby tej licencji udzielić (za odpowiednią cenę)?

Czy mamy plan B?

Wnioski (jak dla mnie) są z tego takie, że primo: bardzo to podobne do zakazu sprzedaży do Chin sprzętu do produkcji mikroprocesorów zawierających jakąkolwiek amerykańską myśl technologiczną. Secundo: albo Korea to nie jest państwo demokratyczne, albo USA będą tego „kija” używać zawsze i wszędzie, gdzie w grę wchodzą amerykańskie interesy bez względu na to, kto po drugiej stronie kija stoi. Tertio: jeśli ktoś pomyślał, że przecież można wymyślić własną, lepszą od amerykańskiej technologię to niech uważa, bo to narusza bezpieczeństwo narodowe Stanów Zjednoczonych albowiem ich żywotnym interesem jest utrzymać dominację technologiczną nad wszystkimi. Czy jako Europa mamy plany na wypadek, gdyby w przyszłych wyborach wygrał w USA ktoś nam mniej przychylny i zaczął decydować o tym, gdzie możemy, a gdzie nie możemy sprzedawać produktów i usług zawierających amerykańską myśl techniczną? Albo, co gorsza, z jakich technologii możemy albo nie możemy u siebie w Europie korzystać? Mamy jakiś plan B?