Prawdopodobnie 2020 będzie rokiem bez tradycyjnych konferencji, choć tak naprawdę nie wiadomo, co wydarzy się w kolejnych miesiącach. Pewne jest, że najbliższe targi CES, które przez ponad dwie dekady były jednym z największych wydarzeń tego typu w Las Vegas, tym razem odbędą się jedynie w wersji wirtualnej. Niemal w tym samym czasie Sundar Pichai, CEO koncernu Alphabet, oznajmił swoim pracownikom, że nie muszą wracać do biur do końca czerwca 2021 r. Takich sygnałów z rynku jest więcej i obawiam się, że jeszcze długo nie uciekniemy od nudnych webinarów, męczących wideokonferencji czy bezbarwnych konwencji online. Z drugiej strony, nie dla każdego jest to powód do zmartwień. Migracja do wirtualnego świata ma co najmniej kilku beneficjentów. W grupie szczęśliwców znajdują się oczywiście dostawcy platform do zdalnej komunikacji, producenci sprzętu sieciowego, właściciele sklepów internetowych czy usługodawcy internetowi. Cieszy się też zapewne Greta Thunberg – wszak pandemia koronawirusa zmniejsza ślad węglowy.

W czasie, gdy jedni liczą zyski lub poziom emisji CO2, inni rwą sobie włosy z głowy. Prawdziwy dramat przeżywa branża eventowa – jej przedstawiciele przyznają bez ogródek, że znaleźli się na samym dnie i nie widzą przed sobą żadnych perspektyw. Co gorsza, spotkania w wirtualnej przestrzeni mogą mieć negatywny wpływ nie tylko na stan wielu portfeli, ale również kondycji psychicznej. Już chyba niemal wszyscy po trosze odczuwamy zmęczenie tymi formami kontaktu. O ile na początku pandemii z entuzjazmem braliśmy udział w wirtualnych mityngach, o tyle teraz staramy się ich unikać.

Amerykański „Forbes” w maju przedstawił wyniki ankiety przeprowadzonej wśród marketerów pracujących w branży prawniczej. Zapytano ich o reakcję na zaproszenie do udziału w wirtualnej konferencji. Respondenci najczęściej wybierali opcję: „Jeśli jest to dla mnie istotne wydarzenie, cieszę się, że mogę się uczyć”. Tuż za nią znalazła się odpowiedź: „Proszę, może być wszystko poza wirtualnymi interakcjami. Zoom mnie męczy”. Podobne spostrzeżenia mają marketerzy związani z branżą informatyczną. Nie kryją zaniepokojenia z powodu zmniejszającej się frekwencji na webinarach. Co więcej, utrzymanie koncentracji uczestników zdalnych wydarzeń jest trudniejsze niż w przypadku spotkania stacjonarnego, gdzie jedynym rozpraszaczem jest smartfon. W domu, który stał się dla wielu osób miejscem pracy, znajduje się ich o wiele więcej.

Nie trzeba być specjalistą, żeby wiedzieć, iż sam fakt, że ktoś się zarejestruje, a następnie zaloguje jako gość biorący udział w wydarzeniu, nie oznacza, że jest jego aktywnym uczestnikiem. W czasie nudnawej sesji online wiele osób przegląda e-maile, czyta wiadomości na portalach internetowych, bawi się z dziećmi lub gotuje obiad. A jeśli nużący mityng rozpoczyna się, dajmy na to, o dziewiątej rano w strefie czasowej Pacyfiku, istnieje duża szansa, że ukołysze zmęczonego trudami dnia europejskiego słuchacza do snu.

Wirtualne konferencje są marnym substytutem tradycyjnych z jeszcze jednego powodu. Wielu CEO zdecydowanie lepiej wypada na scenie, gdzie przemawia do kilkutysięcznego audytorium, niż do anonimowych suchaczy online. Giganci w czasie stacjonarnych konferencji prężą muskuły – wystąpieniom towarzyszą targi, gdzie gospodarz prezentuje ofertę wspólnie z partnerami, zaś wieczorem odbywają się wystawne kolacje, po czym imprezę kończy występ gwiazdy sceny muzycznej. Związane z tym emocje potem przekładają się na bliskie relacje, a w rezultacie na biznes.

Niestety, nikt nie jest w stanie powiedzieć, czy i kiedy wrócimy do dawnej formuły. Zamiast narzekać, warto zastanowić się nad tym, w jaki sposób ożywić i nadać dynamiki wirtualnym spotkaniom.