Nie jestem wielkim fanem portali społecznościowych i raczej nie płakałbym, gdyby nagle zniknęły z naszej przestrzeni publicznej. Pewnie brakowałoby mi YouTube’a, ale podejrzewam, że platformy streamingowe w mgnieniu oka wypełniłyby powstałą po nim lukę. Być może trochę tęskniłbym za LinkedInem, aczkolwiek w ostatnim czasie tracę resztki sympatii do tego portalu, między innymi dlatego, że coraz bardziej upodabnia się do Facebooka. I nie chodzi mi tutaj wyłącznie o wzorce zaczerpnięte przez jego twórców z portalu Zuckerberga, ale przede wszystkim zachowania użytkowników.

Jeszcze do niedawna mało kto na LinkedInie poruszał tematy światopoglądowe, stosunkowo rzadko też pojawiały się spory polityczne. To było pewnego rodzaju zaletą tego serwisu, bowiem człowiek ma od czasu do czasu ochotę odpocząć od politycznej jatki i nic nie wnoszących do biznesu ideologicznych sporów. Niestety, to się powoli zmienia i portal dryfuje w niebezpiecznym kierunku. Wcale nie można wykluczyć, że z czasem bardziej przekształci się w gorszą wersję Facebooka. Już teraz czasami czuję się mocno skonfundowany, kiedy czytam posty na LinkedInie sygnowane przez „profesjonalistów”, które powinny się znaleźć na Facebooku lub Twitterze, a czasami byłoby lepiej, gdyby w ogóle nie ujrzały światła dziennego.

Żeby dłużej nie przynudzać, posłużę się pewnym przykładem z życia. W czasie igrzysk olimpijskich w Tokio z utęsknieniem oczekiwaliśmy na medal. Jak wiadomo, pierwszy krążek dla Polski zdobyły wioślarki: Agnieszka Kobus-Zawojska, Marta Wieliczko, Maria Sajdak i Katarzyna Zillmann, które zajęły drugie miejsce w finale czwórek podwójnych. 28 lipca cieszyła się niemal cała Polska, a swojej radości nie kryła również pewna Pani menadżer z firmy informatycznej, która napisała na swoim profilu na LinkedInie: „BRAWO dla Polski! Nasza 4 podwójna kobiet zdobywa srebrny medal, a Katarzyna Zillmann otwarcie i bez lęku pozdrawia na wizji TVP swoją ukochaną. Wolność myśli, niezależność, brak lęku i wspaniały sport. Tym, którzy piszą, że to polityka chcę powiedzieć – puknijcie się w głowę”.

Zazwyczaj nie reaguję na tego typu wpisy, ale tym razem nie wytrzymałem i zapytałem autorkę co jej post ma wspólnego z biznesem. No i zaczęło się. Oprócz Pani menadżer do dyskusji włączyły się inne osoby. Część z nich podzielała moją opinię, ale nie zabrakło adwersarzy. Komentarze tych ostatnich były zróżnicowane, obok rzeczowych i spokojnych uwag, pojawiły się też opinie pełne emocji. Odpowiedziałem, że jako konsumenta nie interesuje mnie płeć dostawcy, jego kolor skóry, wyznania religijne czy orientacja seksualna. Natomiast liczą się: cena, jakość produktu i opinie użytkowników. Taka wypowiedź, w moim przekonaniu jak najbardziej biznesowa, nie wszystkim przypadła go gustu. „ Panie Wojciechu, zatrzymał się Pan chyba niestety w rzeczywistości sprzed 10 lat. Jeśli kompletnie nie są istotne dla Pana żadne wartości przy współpracy z klientami/firmami to naprawdę należy Panu współczuć. Świat się zmienił, świadomość konsumentów wzrosła – nikt już nie kupuje kota w worku” – napisała Pani menedżer od public relations.

Nie ukrywam, że ta uwaga wprawiła mnie w duże zakłopotanie. Już sam nie wiem, czy pędzić na złamanie karku, aby nadążyć za wszystkimi „tryndami”, czy lepiej na chwilę się zatrzymać i pomyśleć.