I to jakim: świadomym stosowaniu oprogramowania sterującego
układem wtryskowym samochodów z silnikami diesla w taki sposób, aby
w fazie testów parametry emisji spalin utrzymane były w normie,
a pozą tą fazą… hulaj dusza, piekła nie ma! W efekcie normy emisji
związków azotu były przekraczane 40 razy (sic!). Nie o kilka czy
kilkanaście procent, ale aż o 4 tys. procent. W takich
okolicznościach parę myśli i pytań dopadło mnie jak sępy. Skąd to się
wzięło, że światowy gigant, dysponując systemami kontroli wewnętrznej, audytu,
setkami stron przepisów odnośnie do etyki, wszelkimi możliwymi certyfikatami
jakości i zasadami „corporate governance”, tak spektakularnie poszedł na
skróty? Moja teza na dziś jest prosta: z chęci dominacji za wszelką cenę.

Za cenę godności i reputacji „niemieckiej jakości”,
a nawet za cenę istnienia koncernu pod nazwą VW. Zresztą niezbyt chlubną,
bo jego ojcem chrzestnym był niejaki Adolf Hitler, który z niebytu powołał
motoryzacyjnego kolosa dla spełnienia mieszczańskich marzeń ówczesnej rasy
nadludzi. Ta historia i ten grzech pierworodny nie ma oczywiście nic
wspólnego z zachowaniem koncernu dziś. Ten albo nie był w stanie
normalnie, czyli zgodnie z normami światowymi, wyprodukować odpowiednich
silników, albo było to zbyt drogie i mogło źle wpłynąć na konkurencyjność
oferty – wszak od początku przeznaczonej dla „zwykłych ludzi”.

Czy tak było
w istocie, wyjaśni się prędzej czy później. Mnie frapuje jeszcze jeden
aspekt: jak było możliwe ukrywanie całego procederu przez tak długi czas?
I tu nasuwają się dwie potencjalne odpowiedzi: albo tylko kilka (dosłownie
kilka!) osób o tym wiedziało, albo… inni robili to samo i nie było im
na rękę ujawnianie przekrętu. Już dziś, kiedy piszę te słowa, cień podejrzeń
zaczyna padać na BMW… Wracając jednak do pierwszej możliwości: czy bez
komputera sterującego pracą silnika tak długie utrzymanie tajemnicy byłoby
możliwe? Otóż moim zdaniem nie.

I tu dochodzimy do pułapki, w jaką sami
się złapaliśmy, dobrowolnie oddając władzę nie w ręce polityków, ale
programistów czy wręcz hakerów. Czy dzisiejszy Internet of Things to nie jest
przypadkiem noblowski dynamit, który stosowany zgodnie z zasadami
przyrodzonej człowiekowi moralności dosłownie przenosi góry, ale w innych
rękach staje się narzędziem terroryzmu? Co przyniesie przyszłość, skoro kilka
osób za pomocą sztuczki programowej może spowodować, że to, co jest szkodliwe
i trujące, staje się na chwilę cudowne i doskonałe?

Pozytywnym aspektem afery VW jest to, że ujrzała ona światło
dzienne. Że ktoś był w stanie odkryć i ogłosić, iż król jest nagi. Bo
gdy to wiemy, potrafimy sobie, jako ludzkość, z tym poradzić. Jednak ceną
za to odkrycie może być zniknięcie z rynku nazwy VW i pogrążenie jej
w otchłani niepamięci. Swoją cenę zapłacą pewnie także producenci
i twórcy oprogramowania, którzy zostaną zmuszeni do poddawania swoich
aplikacji drobiazgowej kontroli, zanim zostaną one przekazane użytkownikom. Tak
naprawdę koszt afery Volkswagena obciąży nas wszystkich, choćby przez to, że
wzrosną ceny samochodów lub ich eksploatacji (potrafię sobie na przykład
wyobrazić całkowity zakaz stosowania silników wysokoprężnych w samochodach
osobowych…). Z drugiej strony z radości zacierają już ręce takie
koncerny jak Tesla, Apple czy Google, którzy na rozwój samochodów elektrycznych
przeznaczają gigantyczne środki. I jestem pewien, że wygrają. A czy
w świecie inteligentnych samochodów elektrycznych ktoś kiedyś będzie
chciał zdobyć przewagę konkurencyjną, robiąc jakiś kolejny programistyczny
szwindel, to inna sprawa.