Bogusław Linda, aktor charakterystyczny i raczej „nieśpiewający”, niegdyś popełnił piosenkę, a w zasadzie melorecytację pod tytułem „Nigdy”. W absolutnie poetycki i wspaniały sposób wychwala w niej czasy dawno minione, czasy młodości swojej i nas samych. Czasy siermiężne i biedne, czasy musztardy i musztardówek – jedynego polskiego produktu przedstawionego w swoim czasie na wykładach z marketingu na Harvardzie jako przykładu, że towar można sprzedawać „opakowaniem”. Czasy pierwszej coca-coli i pierwszych sukcesów Orłów Górskiego. Linda żałuje, że to już za nim. Czesi w takich okolicznościach mówią: to se ne vrati.

Miesiąc temu na tych łamach wieszczyłem wojnę. Dziś będę płakał nad rozlanym mlekiem, bo jak inaczej określić to, co się stało z polską dystrybucją IT. Parafrazując tekst piosenki Lindy: już nigdy nie będzie tak świetna, skuteczna i innowacyjna. Bo były czasy, kiedy to ona wyznaczała rytm, tworzyła obraz i wartość polskiego rynku IT. Ale „to se ne vrati”. Dlaczego? Ano dlatego, że dystrybucja utraciła tożsamość. Utraciła autorytety, nie wykształciła nowych idei ani paradygmatów swojej egzystencji. Zamieniła swoje wartości na walkę o obrót, o to, aby być największym, choćby kosztem wypraw w strony niebezpieczne, jak brokerka, czy kulturowo jej obce prowadzenie sklepów „szwarcmydło i powidło”. Straciła mir i mit technologiczności, zajmując się zabawkami, elektronarzędziami itp. Jak tu ufać partnerowi, który namawia cię na inwestycje w cloud i przekonuje o jej wyższości, kiedy dla niego ważniejsze jest to, ile w tym miesiącu zarobi na klockach Lego lub na wiertarkach Boscha, o lodówkach nie wspominając, a jedyną chmurą, jaką zna, jest chmura pyłu po przejściu szlifierki.

Dystrybutorzy krajowi wpadli, nolens volens, w tryby giełdy, która wybitnie nie premiuje modeli biznesowych ani sposobów działania właściwych dla tej branży. Coś, co miało w założeniu nobilitować, zwiększać transparentność, ułatwić dostęp do kapitału, stało się kamieniem młyńskim u szyi zarządów oraz marnowaniem „czasu i atłasu”. Tymczasem dostępna gdzie indziej i możliwa do wygenerowania skala biznesu została brutalnie ograniczona przez zachowanie dostawców, dla których im więcej psów walczących o ochłap, tym lepiej i bezpieczniej. Bo gdy walczą między sobą, to nie myślą o kąsaniu kogoś innego. Nadzieje na rozwój geograficzny też uległy szybkiej negatywnej weryfikacji, bo po pierwsze nikt na innych rynkach na polskich graczy nie czekał (coś, co można by nazwać biznesowym syndromem „trójkąta wyszehradzkiego”), a po drugie nie mieliśmy argumentów, aby przekonać do siebie zarówno producentów, jak też rynki. I wreszcie po trzecie, w pogoni za zyskiem „tu i teraz” (patrz: oczekiwania giełdy) nie inwestowano we własną pozycję na tych rynkach. Koniec tego, jaki jest, każdy widzi – nie ma ani jednego gracza, który mógłby z podniesionym czołem oznajmić: jestem liderem regionalnym.

A giganci światowi? O nich akurat mógłbym napisać epopeję. Ale w prostych i żołnierskich słowach ujmę to tak: płacz i zgrzytanie zębów. Płacz właścicieli („po co nam to było?”), a zgrzytanie zębów lokalnego managementu: „jak robić, by nic nie robić (inwestycje na poziomie zerowym, bo zbyt duże ryzyko), wyjść na swoje i zarobić (bo właściciel oczekuje zwrotu z inwestycji)”. Swoją drogą oczekiwanie na zwrot z zerowej inwestycji zakrawa na ironię. Patrząc dokładnie na historię światowej dystrybucji IT, w Polsce mieliśmy do czynienia dokładnie z dwoma (tylko!) zagranicznymi inwestycjami bezpośrednimi: zakup DHI przez Computer 2000 i zakup ABC Daty przez CHS. Reszta to odpryski, residua, pozostałości, okrawki.

 

Przecież Tech Data nie wchodziła do Polski. Znalazła się tu przez przypadek. Przechodziła z tragarzami, którzy załadowali na pakę cały Computer 2000, a łopata zahaczyła i polski kawałek. A Ingram Micro? Miał w naszym kraju już z sześć twarzy, a teraz trzeba je jakoś skleić w całość. O innych zmilczę, bo to raczej imponderabilia. O ile na początku obecności w Polsce dużych zagranicznych graczy stanowili oni wartość, wnosili standardy dystrybucji z rynków dojrzałych, pomagali oswajać polskim firmom IT światowe technologie i standardy, o tyle po roku 2000 byli to raczej pasywni uczestnicy, myślący nie o tym, jak się rozwijać, ale raczej jak wyjść stąd bez nadmiernych strat.

Przykład: pierwszą narzuconą mi rolą po tym, jak znalazłem się „na łopacie” Tech Daty, było zamknięcie operacji Computer 2000 w Bułgarii, a potem na Węgrzech. Widząc, co się dzieje, zaangażowałem się w obronę operacji w Czechach i na Słowacji, wiedząc, że jeśli nie utrzymam tych przyczółków, to losy oddziału polskiego są przesądzone. Dziś czasem sobie myślę, że może zrobiłem głupio. Że pożegnanie polskiej Tech Daty i wykorzystanie jej zasobów w inny sposób, pod innym szyldem miałoby większy biznesowy sens niż marnowanie sił na walkę z wiatrakami spod pasiasto-gwiaździstego sztandaru.

Walka nauczyła mnie wiele. Wielu zahartowanych w tamtych bojach żołnierzy z sukcesem pełni dziś inne misje. I tyle zostało po Tech Dacie. Dziś to inna firma. Po kilku zawirowaniach z kadrą zarządzającą w Polsce niewiele w niej tradycji DHI/Computera 2000. Jest dla mnie – już zewnętrznego obserwatora – ot, taką  firmą jak kilka innych. Zresztą niech oceniają inni, bo mój głos zawsze będzie podejrzewany o stronniczość.

Można więc chyba tylko dodać kolejną zwrotkę do „lindowej” perełki:

Już nigdy nie będzie dystrybucja wyznaczała standardów rynku IT, już nigdy.

Już nigdy wygrana w boju o market share nie będzie miała smaku absolutu, już nigdy.

Już nigdy imprezy branżowe nie będą gromadzić tak mądrych facetów i pięknych dziewczyn, już nigdy.

Mnie do głowy przychodzi tyle. Czy ktoś chciałby coś jeszcze dodać?