Pewnie jak inni myślałem, że jak już otworzą, to wyposzczone tłumy ruszą nadrabiać swoje zaległości. Miało się zaludnić w parkach, u fryzjerów i kosmetyczek, ale przede wszystkim w knajpach. Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem pustki na wrocławskim rynku. I to mi pokazało szerszą perspektywę – jak będzie wyglądała gospodarka po otwarciu. Do tej pory jechaliśmy spiralą w górę. Pani fryzjerka chodziła na pazurki do pani kosmetyczki, a mąż kosmetyczki, pan Janek, wydawał zarobione przez nią pieniądze u pani fryzjerki. Wszystko się kręciło, choć nie była to żadna produkcja, tylko wewnętrzne usługi w firemkach. Tak samo było w restauracjach. I teraz ten łańcuszek się zerwał. I to głównie po stronie popytowej. Co znaczy, że wiele firemek przetrwa i zaprezentuje swoją podaż, ale nie będzie klientów. Będą puste stoliki na środku rynków.

Dlaczego mąż pani kosmetyczki nie przyjdzie do restauracji pana Mariana na rynku? Z dwóch powodów: jego żona nie zarabiała w gabinecie, płaciła czynsz przez trzy miesiące, zaś szef w firmie pana Janka miał postojowe i płacił mu 2 tys. zł miesięcznie z rządowych środków. Wszystkie cieniutkie zapasy pożarły trzy miesiące izolacji społeczeństwa (szczególnie dotkliwe dla usług), a i bez tego cały polski biznes był na styku i brak płynności go wykończył. To pierwszy powód/możliwość.

Drugi jest taki, że rodzina pana Janka miała zapasy i kasa się uratowała. Płynność jest, ale zmienił się tak zwany mental. Doświadczenie zamknięcia gospodarki zmienia hierarchię potrzeb nawet osób zamożnych. Widać, że warto gromadzić zapasy, a to redukuje potrzeby do tych podstawowych. I pan Janek, nawet mając na kolację z winem przy świecach na wrocławskim rynku, załatwi wszystko w domu, kaczką z Biedronki i winkiem z Lidla. Wyjdzie na to samo, a w skarbonce zostanie 150 zł. W ten sposób rodzina spędzi fajnie czas, ale konsumpcja spadnie.

Mądrzy piszą, że będzie to wielowarstwowy kryzys. Zacznie się od kryzysu popytowego, który przeskoczy na kryzys podażowy. Jak nie będzie stałego dopływu klientów, to zabraknie na produkty i kelnerów w naszej wrocławskiej restauracji. I kelner nie będzie miał za co pójść do pani fryzjerki. Wtedy kryzys przeniesie się na trzecie pole – system finansowy. Bo pani fryzjerka nie zarobi już na spłatę kredytu za lokal, który właśnie kupiła przed pandemią. I bank pani fryzjerki obudzi się na stosie „złych długów”. I przestanie pożyczać.
Kluczowa jest więc płynność, to znaczy brak zatorów płatniczych. Bez niej spiralne domino zacznie się przewracać coraz szybciej i ciągnąć nas coraz bardziej w dół. Dlatego gros środków idzie i ma iść na ratowanie płynności. Problemy z nią skutkują w skali makro zahamowaniem inwestycji i bezrobociem. A to dopiero nakręca złe trendy, wspomnianą spiralę.

W skali światowej te zjawiska jeszcze bardziej się zaostrzają. Chiny alarmują, że podaż łatwo im było odtworzyć, ale mają problem z popytem. Nic dziwnego – fabryka świata ma problem z klientami, bo importerom chińskiej produkcji brakuje kasy na kontynuację zamówień. Ba, obywatele tych państw przewrócili do góry nogami piramidę swoich potrzeb, i nie muszą czekać na kontener z Chin – mogą je zaspokoić na miejscu. Globalizm z porwanymi łańcuchami dostaw skończy się decouplingiem, czyli powrotem produkcji z Chin do poszczególnych krajów. I nie będzie to tylko kara za „chińskiego wirusa”, ale zapewnienie na lokalnych rynkach miejsc pracy bezrobotnym, wyrzuconym z posad przez (czasem przesadne) reakcje izolacyjne poszczególnych państw.

My mamy być trzecią na świecie gospodarką pod względem atrakcyjności dla inwestorów po pandemii (za Wielką Brytanią i Singapurem. Niemcy znaleźli się na 16. miejscu). Musimy więc być gotowi na przyjęcie produkcji przenoszonej ewentualnie z Chin. Do tego dojdzie jeszcze kwestia, jak zapracują działania propłynnościowe i nasz udział w „koronaobligacjach”, na które niedawno zdecydowały się Niemcy i Francja.

Przed nami ważne decyzje, a my zajmujemy się na razie tym „czyj ból jest większy i od czyjego”. No pech, że padło na Polskę z tą pandemią w trakcie wyborów. Wszystkie rzeczy się upolityczniły, a szczególnie sam koronawirus. Tylko ta nasza polityka nie służy wyłonieniu najlepszej drogi do wyjścia z popademicznej być może zapaści, ale wyłącznie wygraniu wyścigu po fotel prezydenta. Nawet kosztem naszej przyszłości, nawet kosztem kopert, które wraz ze wzrostem notowań nowego kandydata przestały nagle zabijać. Wojna polsko-polska wygra ze wszystkim, nawet z koronawirusem. Przed nami choćby potop, byleby któreś z plemion wygrało. Nie nad efektami pandemii, ale nad tym drugim. I wystrzelą korki od szampana, w którymś z biur, którejś z partii. Ale za oknami będą szły już nie grupki Tanajnów, ale milion bezrobotnych. Jeszcze ich nie widać. Siedzą po domach na samozatrudnieniu, które po odmrożeniu też przestanie działać z powodu opisanej wyżej spirali kryzysu popytowo-podażowego. Spirali, która pierwszy raz w III RP pomknie w dół. Jeszcze szybciej niż piosenka Kazika na słynnej już liście.

 

Jerzy Karwelis jest niezależnym publicystą, autorem książki „Trzeci sort”. Jako jeden z najbardziej znanych polskich wydawców, związany z rynkiem prasowym od lat 90, pełnił funkcję dyrektora wydawniczego Ringier Axel Springer Polska (w tym wydawcy miesięcznika „Forbes”) oraz prezesa wydawnictwa Vogel Publishing (wydawcy m.in. „Chipa”, „CRN Polska”, „Entera”). Był również prezesem Związku Kontroli i Dystrybucji Prasy oraz dyrektorem generalnym Warsaw Enterprise Institute. Powyższy felieton został opublikowany 22 maja br. na blogu „Dziennik zarazy” (www.dziennikzarazy.pl).