Adrian Markowski: W jaki sposób działacz 'Solidarności’, prowadzący podziemne Wydawnictwo S, zmienił się we właściciela firmy komputerowej?

Janusz Surowiec: Pomógł przypadek. Pod koniec lat 80. któryś ze znajomych sprowadził sobie z Tajwanu komputer i podał mi adres firmy, w której go zamówił. Postanowiłem zrobić to samo. Pracowałem na Politechnice Warszawskiej, miałem wcześniej do czynienia z mikrokomputerami, wiedziałem więc skąd wieje wiatr. Jednak w tamtych czasach transakcja, którą zamierzałem przeprowadzić, była ryzykowna. Pewnie pamiętasz, że dla polskich władz Tajwan oficjalnie nie istniał, nie nawiązano stosunków dyplomatycznych. Były tylko Chiny Ludowe. Wysyłało się pieniądze i… czekało, czy paczka przyjdzie, czy nie. Zrobiłem pierwszy krok, udało się. Zacząłem zatem sprowadzać komputery na siebie i rodzinę, a następnie sprzedawałem je firmom komputerowym, np. Hectorowi.

Adrian Markowski: Od razu zrezygnowałeś z wydawnictwa?

Janusz Surowiec: Nie. Dopiero w 1989 roku, po Okrągłym Stole. Wcześniej nie było wiadomo jak wszystko się potoczy. Nikt nie mógł przewidzieć, że przyjdzie ciche zalecenie z Moskwy nakazujące czerwonym, żeby zaczęli się układać, dobrze ulokowali i zachowali wpływy.

Wszyscy, którzy wcześniej działali w opozycji lub podziemiu, czuli się zagrożeni, mam na myśli głównie stronę finansową. Nie wierzę, żeby milicja nie wiedziała o Wydawnictwie S, nie wspominając o tym, że w 1980 roku byłem przewodniczącym, a potem wiceprzewodniczącym 'Solidarności’ w moim instytucie (Instytucie Inżynierii Materiałowej Politechniki Warszawskiej – przyp. red.), delegatem Komisji Zakładowej… Musiałem zapaść im w pamięć. Takich jak ja było bardzo wielu. Nie byłem pewien, czy któregoś dnia do dyrektora nie przyjdzie polecenie, żeby się mnie pozbyć.

Adrian Markowski: A przyszło?

Janusz Surowiec: Przypuszczam, że tak, ale dyrektor załatwił sprawę bardzo delikatnie. Przekazał mnie razem z aparaturą, mikrokomputerem i spektrometrem masowym innemu instytutowi.

Adrian Markowski: Na wszelki wypadek robiłeś trzy rzeczy na raz.

Janusz Surowiec: To było konieczne. Dochody z handlu komputerami pomagały finansować działalność wydawnictwa. Czasem nagle potrzebna była większa ilość gotówki. Ze wszystkim były problemy, kupienie czegokolwiek graniczyło z cudem, zresztą sam pamiętasz, więc jak zdarzały się okazje, trzeba było z nich korzystać i to natychmiast. Na przykład, żeby zdobyć papier. Pensja z uczelni wystarczała na życie, ale nie na tego rodzaju akcje. Wydawnictwo nie było nastawione na cele komercyjne, ale samo musiało się finansować. Nie można nic wydrukować bez papieru i farby, a na jedno i drugie potrzebne są pieniądze.

Adrian Markowski: Działając w podziemiu, nauczyłeś się prowadzić firmę.

Janusz Surowiec: To było pierwsze zetknięcie z koniecznością liczenia kosztów, planowaniem, kierowaniem większym zespołem i to w warunkach konspiracji. Nauczyłem się wtedy znacznie więcej. Zanim założyłem Wydawnictwo S, działałem w jednym z największych wydawnictw podziemnych i przekonałem się, że w tak rozbudowanej organizacji ma się niewielki wpływ na bieg wydarzeń. Niektóre podejmowane przez kierownictwo decyzje były po prostu nieracjonalne, a odpowiedzialność materialną i często karną ponosili wykonawcy. W 1984 roku postanowiłem założyć z przyjaciółmi małe wydawnictwo, zacząć samodzielnie decydować i ponosić odpowiedzialność. Po wielu latach, kiedy zaproponowano mi wejście do sieci Optimusa, odmówiłem, opierając się także na tamtych doświadczeniach. I nie żałuję. Optimus wkrótce popadł w kłopoty, a związane z nim przedsiębiorstwa musiały, jak to zwykle bywa, radzić sobie same.

Adrian Markowski: Cofnijmy się w czasie. W jaki sposób trafiłeś do podziemia?

Janusz Surowiec: Mam za sobą dość typową drogę. Zawsze byłem aktywny społecznie, czułem potrzebę działania. Na początku lat 60., w szkole średniej, zacząłem od Związku Młodzieży Socjalistycznej.

Adrian Markowski: Trzeba było należeć?

Janusz Surowiec: Nie w tym rzecz, byli tacy, co nie należeli, ale dla aktywnych społecznie i politycznie młodych ludzi praktycznie nie było alternatywy. Potem studiowałem fizykę, działałem więc w ZMS na uczelni. To był bardzo gorący okres – 10 rocznica października. Organizowaliśmy spotkania, dyskutowaliśmy o tym, co zostało z 'od­wilży’. W październiku 1956 Gomółka obiecywał demokratyzację życia, zmiany gospodarcze, a minęła dekada i z obiecanych zmian pozostało niewiele. Wszystko było po staremu, żeby tylko nie denerwować Sowietów. Wiedzieliśmy, że po studiach nie będziemy mieć realnych perspektyw na mieszkanie, rozwój zawodowy, wzrost płac itd. Oczywiście można było wstąpić do partii i próbować tak robić karierę, ale tej drogi nie brałem pod uwagę… Stawało się coraz bardziej jasne, że poszukiwanie 'socjalizmu z ludzką twarzą’, oswojenie tego systemu – to utopia. Byłem wtedy w zarządzie ZMS Uniwersytetu Warszawskiego i poznałem kilka osób, wokół których skupiła się później opozycja. Wielu z nich wtedy właśnie przestało wierzyć w możliwość wywierania wpływu na bieg wydarzeń w kraju w ramach działających oficjalnie organizacji.

Adrian Markowski: Takie myślenie nie najlepiej wpływało na zdrowie. Nie miałeś kłopotów?

Janusz Surowiec: Niewielkie miałem. Przesłuchania przed komisją dyscyplinarną UW w sprawie zbierania podpisów w obronie kolegów usuwanych z uczelni i aresztowanych, rozmowy ubeka z rodzicami w miejscu pracy. To może dziś brzmieć całkiem zabawnie, bo zbieranie podpisów nic nie dawało, ale w ten sposób tworzył się coraz większy krąg osób nastawionych krytycznie i zdecydowanych przeciwstawiać się systemowi. Każda represja działała w gruncie rzeczy na korzyść.

A potem przyszedł marzec 1968 i rozwiał ostatnie wątpliwości. W marcu byłem na zwolnieniu lekarskim (do dziś mam gdzieś książeczkę zdrowia). Ganialiśmy się z milicją po Krakowskim Przedmieściu i przepisywaliśmy pierwsze ulotki. Nikt nie mógł już mieć złudzeń, że w ramach istniejących struktur da się zrobić coś dobrego dla kraju, że możliwy jest jakiś inny, lepszy socjalizm. Miałem też parę dziwnych sytuacji. Na przykład spacerowałem kiedyś wieczorem po Łazienkach z dziewczyną, a za mną krok w krok włóczył się pan w średnim wieku z teczką. Jednym słowem: ubek.

Adrian Markowski: Za Gierka złudzenia nie wróciły?

Janusz Surowiec: Rzeczywiście, wstąpiła w nas nadzieja na demokratyzację systemu, postęp ekonomiczny. Coś się wreszcie ruszyło, mimo że żyliśmy na kredyt. Można było dostać paszport (mniejsza z tym, że trzeba go było oddać w ciągu tygodnia po przyjeździe), złożyć podanie o sto dolarów i wyjechać za granicę. Pojawiła się szansa na mieszkanie w czasie krótszym niż 10 lat, zelżała cenzura.

Adrian Markowski: Moi rodzice składali podanie za podaniem, a nigdy nie zobaczyli dolarów na oczy. Udało się?

Janusz Surowiec: Mnie nie, ale moja żona pracowała w NBP, a pracownicy banku mieli osobną pulę. Zrobiliśmy sobie wspaniałą wycieczkę. Popłynęliśmy do Szwecji, później bez wizy do Danii, potem do Hiszpanii i Finlandii. Jakieś półtora miesiąca podróżowaliśmy z plecakami i prawie bez pieniędzy po Europie.

Adrian Markowski: Nie kusiło, żeby wybrać wolność?

Janusz Surowiec: Wtedy nie. Rozmawialiśmy o tym dopiero w latach 80., po wprowadzeniu stanu wojennego. Ale jeśli już, to tylko na Nową Zelandię.

Adrian Markowski: Im dalej, tym lepiej?

Janusz Surowiec: Tak. Cała Europa była przecież w zasięgu sowieckich rakiet, a we wszystkich planach operacyjnych – między innymi tych, które Kukliński przekazał Amerykanom – temat Polski był omawiany bardzo konkretnie. W latach 70. przyszłość rysowała się w jaśniejszych barwach. Politechnika dostała sprzęt z zagranicy. Pojechałem na kilka tygodni do Japonii na staż. W tamtych czasach to była niewiarygodna przygoda. Jeśli chodzi o życie zawodowe, to był dla mnie bardzo owocny okres, wykonałem badania do doktoratu.

Adrian Markowski: W 1980 zakładałeś 'Solidarność’ w swoim instytucie i na politechnice. Pełniłeś w związku odpowiedzialne funkcje. Euforia nie trwała jednak długo. Po raz kolejny okazało się jak niewiele jest możliwe…

Janusz Surowiec: Przyszedł 13 grudnia 1981 r., wstałem rano, usłyszałem w radio to, co wszyscy, wyjrzałem przez okno i zobaczyłem to, co wszyscy, ubrałem się i popędziłem na politechnikę. Na Mokotowskiej zajrzałem do siedziby Regionu Mazowsze i okazało się, że trwa ewakuacja, że pracownicy i działacze wynoszą pozostały jeszcze po najściu milicji sprzęt i dokumenty.

Adrian Markowski: Region nie był obstawiony?

Janusz Surowiec: W pierwszych dniach milicja nie była specjalnie konsekwentna i skuteczna. Musieli mieć niezły bałagan. Politechnika była bardzo blisko i co mogłem pomagałem ukryć na uczelni.

Adrian Markowski: Też nie obstawili?

Janusz Surowiec: Obstawili, ale to jest duży teren i nie wszystkie wejścia były strzeżone. Można było sobie jakoś poradzić. Znałem jedno z takich wejść.

Zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego zaczęły się tworzyć struktury podziemne i trafiłem do CDN. Przypomina mi się taka zabawna historia. Próbowaliśmy nadać audycję dla więźniów na Rakowieckiej. Zrobiliśmy próby w komorze akustycznej na politechnice, inna ekipa ustawiła ogromne głośniki na dachu SGPiS. Wszystko szło gładko, zaczęła się audycja i po kilku sekundach… cały sprzęt się spalił. Później domyśliłem się, że podłączono go do lamp oświetleniowych zasilanych napięciem 380 voltów.

Adrian Markowski: Przed stanem wojennym miałeś szczęście, bo represje wobec ciebie były umiarkowane. W stanie wojennym było podobnie?

Janusz Surowiec: Nie całkiem. Wcześniej represje były proporcjonalne do mojego działania. W stanie wojennym raz przesiedziałem 'na dołku’ 48 godzin. 17 grudnia żony kilku znajomych wpadły w panikę i doszły do wniosku, że trzeba się pozbyć z domów wszystkich wydawnictw drugiego obiegu. Każdy miał przecież całą bibliotekę. Zapadła decyzja, żeby schować bibułę na należącej do znajomych działce przy Sobieskiego. Poszliśmy we dwóch – ja i mój kolega, którego znałem jeszcze ze szkoły. Nie mieliśmy pojęcia, że właśnie wtedy była akcja w kopalni 'Wujek’, a czerwoni się przestraszyli, że również gdzie indziej mogą zacząć się walki. Obstawili willę Jaruzelskiego pod skocznią i żeby dostać się na działki trzeba było przeciąć ten kordon. Koniec końców wpadliśmy z torbami pełnymi bibuły wprost na samochody pancerne. Sami byliśmy sobie winni. Włóczenie się po mieście z takim bagażem było przecież kompletnie nieracjonalne.

Adrian Markowski: 48 godzin 'na dołku’ to niedużo, jak na grudzień 1981.

Janusz Surowiec: Na szczęście wieźli nas razem, w jednym samochodzie. Milicjanci chcieli się koniecznie dowiedzieć, dokąd i po co nieśliśmy bibułę. Wymyśliłem na poczekaniu taką historyjkę, że niby chcieliśmy to wszystko wyrzucić do płynącego w pobliżu działek kanału (co przy panującym wówczas mrozie było niewykonalne). Później, kiedy nas rozdzielili, mieliśmy już ustaloną wersję wydarzeń i nasze zeznania były zgodne. Dzięki Bogu, nie mieliśmy przy sobie żadnych świeżych rzeczy, wydanych po wprowadzeniu stanu wojennego, a za wydawnictwa sprzed 13 grudnia wówczas nie karano. Oczywiście po 13 grudnia zdążyliśmy już wydrukować ulotki, ale nie po to, żeby je chować na działce.

Adrian Markowski: Nie kazali nic podpisywać?

Janusz Surowiec: Przeważnie kazali, ale mieliśmy szczęście. Wojskowy prokurator był z poboru, starał się być porządny. Zwykle kazali podpisywać oświadczenia, że nie będzie się podejmowało żadnej działalności związkowej, czego większość z nas nie podpisywała. Ten prokurator zaproponował oświadczenie, że 'znane nam są ograniczenia w działalności związkowej, wynikające z wprowadzenia stanu wojennego’. Po tamtej stronie też byli ludzie, którzy starali się sprawiać wrażenie, że wykonują swoje obowiązki, a jednocześnie zachować przyzwoitość. Później działałem już bardziej racjonalnie i ostrożnie. Przecież nie o to chodziło, żeby dać się zamknąć, tylko o to, żeby coś wydać, coś zrobić.

Adrian Markowski: Wydaje mi się, że musiałem czytać wydane przez ciebie książki. Były sygnowane czerwoną literą S…

Janusz Surowiec: O ile pamiętam, na początku wydaliśmy 'Czarny Polonez’ Wierzyńskiego, 'Kiedy myślę Polska’ Michnika i 'Złom żelazny i śmiech pokoleń’ Dziewanowskiego. W sumie Wydawnictwo S opublikowało kilkanaście tytułów w nakładach od kilkuset do kilku tysięcy egzemplarzy, a także gazety podziemne i druki okolicznościowe.

Adrian Markowski: Wiele osób, które w latach 80. działały w podziemiu, bardzo krytycznie ocenia późniejsze przemiany. Lata poświęcone walce o niepodległość uważają za czas stracony.

Janusz Surowiec: Jestem innego zdania. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób uważa, iż nie odnosi z przemian korzyści. Nie wszystkim starczyło energii i możliwości, żeby po 1989 roku zacząć od początku. Stan wojenny był po to, aby przetrącić społeczeństwu kręgosłup. I to się w dużym zakresie udało. Tylko że społeczeństwo to pojęcie ogólne. Kręgosłupy przetrącono konkretnym ludziom, którzy po 1989 roku nie potrafili już się odnaleźć.

Adrian Markowski: Ty się odnalazłeś.

Janusz Surowiec: To nie znaczy wcale, że wszystko mi się podoba, wręcz przeciwnie. Jednak skutki przemian naprawdę trudno przecenić. Żyjemy w całkiem innym kraju, w niepodległej Polsce. Mam w domu paszport, mogę jechać, gdzie chcę, prowadzę własną firmę, pod każdym względem mam nieporównywalnie większe możliwości niż w PRL-u. Oczywiście, krótka pamięć jest zjawiskiem tyle powszechnym, co przerażającym. Jednak zmiany były koncesjonowane przez czerwonych, czego innego można było się spodziewać. Wszyscy jakby zapomnieli, że tamten system był sowiecką okupacją, realizowaną z pomocą kolaborujących z Moskwą rodaków. Mieliśmy już wcześniej okupacje i rozbiory, ale zawsze ludzie kolaborujący z obcą władzą byli przez społeczeństwo w ten czy inny sposób izolowani, a ich udział we władzach państwa ograniczony. Nie chodzi o to, żeby ktoś robił im zaraz krzywdę, ale żeby granica między dobrem a złem, między tym co moralne i niemoralne była wyraźnie wytyczona. Dziś wygląda na to, że jeśli chodzi o PRL, właściwie nic złego się nie działo. Oceny moralne zostały zawieszone. Co mogę poradzić? Muszę cierpliwie znosić efekty tej krótkiej pamięci rodaków, ale także przypominać sobie i innym fakty, szczególnie w czasie kampanii wyborczych.

Adrian Markowski: Przez cały czas mówiliśmy o przeszłości. Teraz dwa słowa o tym, co nas czeka. Patrzysz na Unię Europejską z nadzieją, czy z obawą?

Janusz Surowiec: Zdaję sobie sprawę, że tam też zdarzają się patologie. Jednak nasze wejście do unii ma jeden podstawowy plus – unijne pieniądze są lepiej pilnowane, a nasze podatki rozchodzą się poza kontrolą. Pieniądze, które zatoczą krąg, trafią od nas do unii, a później z powrotem, zostaną skrupulatniej rozliczone i będzie trudniej je zmarnować albo ukraść. Oczywiście po jakimś czasie znajdą się furtki. Nie przepadam za biurokracją, ale tamta, unijna, przynajmniej do czegoś służy.

Nie dostrzegam także dziedzin, w których mamy nad państwami Europy tak istotną przewagę, aby po połączeniu groził nam w nich regres. W ramach unii mamy także znacznie większe szanse na utrzymanie niepodległości, a czasy okupacji i zaborów w największym zakresie hamowały nasz rozwój kulturalny, gospodarczy i społeczny.

Zdecydowanie wolę patrzeć z nadzieją, niż żywić obawy.