Lemologia
Właściwie powinienem wytłumaczyć się przed Państwem, dlaczego mój pierwszy felieton w CRN Polska – opublikowany w poprzednim wydaniu – został opatrzony zbiorczym nadtytułem: „Bajki robotów”.
Sięgnęliśmy po ten znany zbiór autorstwa Stanisława Lema
z 1964 r., żeby podkreślić fakt, że zajmowanie się nowymi
technologiami z natury swojej wiąże się z przepowiadaniem
przyszłości. Bo trudno pisać o dronach, telefonach albo mediach
społecznościowych, nie zadając sobie przy okazji pytania, co z tymi narzędziami
będzie za chwilę. Albo – jak na nas wpłyną? Z tym że dziennikarz
koncentruje się na bliskiej perspektywie, żeby nie ryzykować łatwych porażek
w trudnym fachu wróżbiarstwa. Pisarzowi zaś wolno (a nawet powinien)
znacznie więcej.
Często śmiejemy się z futurystycznych wizji ze
starszych filmów, których autorzy próbowali rysować rzeczywistość, jaką my już
znamy z autopsji. Sterylne wnętrza pomieszczeń, proste, robotyczne stroje,
sztucznie gadające komputery… Te projekcje dziś bawią, bo okazały się naiwne.
Na ogół zakładały zbyt szybkie tempo zmian w dziedzinach, które tak szybko
nie ewoluują albo nie przewidziały zupełnie innych sfer ewolucji
rzeczywistości. Czy w którymś z filmów lub którejś z książek
sprzed kilkudziesięciu lat pojawił się wątek social media? Czy był autor, który
przewidziałby syndrom uzależnienia od… powiadomień?
W tworzeniu przyszłych światów – w książkach
i filmach – nie chodzi jednak głównie o to, żeby przedstawić jak
najbardziej celną prognozę. Po pierwsze ma powstać opowieść, która będzie
zajmująca i choć trochę wiarygodna. Zatem musi umiejętnie czerpać
z teraźniejszości i trafiać w potrzeby, a także… lęki
czytelnika i widza. Ale jest jeszcze coś. I tu wracamy do Stanisława
Lema. Wizja przyszłości w ogóle nie musi być trafną prognozą. Wystarczy,
że stanowi spójną całość, opartą na zaproponowanym przez pisarza świecie
i określonych, wybranych elementach aktualnej rzeczywistości.
W powieści „Głos Pana” Lem przedstawia wizję przyszłego
konfliktu związanego z buntem maszyn. Kiedy o tym czytałem, dawno
temu, ta koncepcja naprawdę mnie oczarowała. Wcale nie tym, że była bardzo
prawdopodobna, ale właśnie swoją błyskotliwością i wewnętrzną prostą
lemowską logiką. W narracji pisarza z Krakowa wyścig zbrojeń przenosi
się na Księżyc. Na naturalnym satelicie Ziemi maszyny z dwóch wrogich
obozów prowadzą ze sobą rywalizację – i są tam same, bez ludzi. Ale
w pewnym momencie „urywają się” swoim twórcom i wspólnie atakują
naszą planetę. Tylko na Ziemi nikt tego nie zauważył, bo zbuntowane maszyny zniszczyły
jedynie to, co znały – czyli inne urządzenia. Na szczęście w ogóle
nie zajęły się światem przyrodniczym, a zatem również ludźmi.
To oczywiście wydaje się dziś absolutnie niemożliwe. Wiemy,
jak dużo kłopotów potrafi sprawić awaria elektrowni, brak dostępu do Internetu
czy nawet przestój wodociągów. Zatem łatwo sobie wyobrazić kompletny kataklizm
spowodowany unicestwieniem nagle, w jednym momencie całego
technologicznego świata. Niemniej wizja Lema to takie mrugnięcie okiem,
pokazanie scenariusza, o którym możemy nie pomyśleć i który łatwo
może nam umknąć.
Stanisław Lem w swoich wyobrażeniach przyszłości zawsze
odwoływał się do surowej matematycznej logiki, która zresztą powinna być
całkiem przydatna także dla futurologów, próbujących odgadywać przyszłość
zupełnie na serio. Lemowska powściągliwość może skutecznie ograniczać wybujałą
wyobraźnię i sprowadzać zbyt radosne prognozy… na ziemię.
Podobne wywiady i felietony
Dlaczego ransomware działa
Na cyberprzestępczym rynku pojawił się nowy wirus typu ransomware. Nazywa się Ekans (lub Snake) i specjalizuje się w atakowaniu systemów przemysłowych. Specjaliści mówią, że jest najgroźniejszy z dotychczas znanych. Właściwie już teraz można się zastanawiać, czy zarobi dla swoich autorów więcej czy mniej milionów dolarów niż poprzednicy, tacy jak Gpcode, CryptoLocker albo Petya. Jednak mnie ciekawi, jak to się stało, że blokowanie komputerów i szyfrowanie plików z żądaniem okupu w ogóle jest skuteczne.
Od brzegu do brzegu
Zaciekawiło mnie, kiedy bodaj kilka miesięcy temu znajomy analityk IT zaczął opowiadać, że wyraźnie rośnie zainteresowanie edge computingiem. A przecież do niedawna wszystko wydawało się iść w stronę chmury. Czy rzeczywiście mamy do czynienia ze zmianą trendu?