Około dekady temu wizja wykonywania działań na odległych serwerach połączona z rezygnacją z instalowania programów na lokalnym urządzeniu mogła wydawać się przesadzoną i przekombinowaną. Jednak szybko stało się jasne, że chętnie używamy usług chmurowych, czasem nawet o tym nie wiedząc. Jednak wystarczyło kilka lat i korzystający z aplikacji w ramach cloud computingu dostrzegli ich wady: opóźnienia związane z przesyłaniem danych i trudności z uzyskaniem mocy obliczeniowej, która zaspokoi zapotrzebowanie „brzegowych terminali”.

Odpowiedzią na deficyty chmury stał się edge computing, czyli w pewnym sensie powrót do lokalności. Choć to oczywiście znaczne uproszczenie, bo niekoniecznie za obliczenia brzegowe odpowiadają dotychczasowe urządzenia-terminale. Michał Zajączkowski z HPE podczas warszawskiej konferencji IDC Predictions 2020 zdefiniował, że brzeg sieci jest wszystkim tym, co stoi poza serwerownią. Taka definicja ustala klarowną granicę między pojęciami cloud i edge, a równocześnie pokazuje, że chodzi o wiele urządzeń, które łączy (poza samym faktem, że nie są w serwerowni) lokalizacja jak najbliżej miejsca, w którym powstają dane. Dzięki takiemu modelowi część operacji w firmie staje się efektywniejsza. Zresztą zwykły użytkownik zapewne nieraz pomyślał, że wolałby niektóre działania, zwłaszcza na dużych zbiorach danych, przeprowadzić lokalnie i zaoszczędzić w ten sposób czas, nie wysyłając plików tam i z powrotem na zewnętrzny serwer.

Droga od cloud computingu do edge computingu przypomina mi nieco inne zmiany kursów w rozwoju nowych technologii. Dwadzieścia lat temu telefony kurczyły się, by dziesięć lat później znowu zacząć rosnąć i dziś osiągać rozmiary niedawnych mniejszych tabletów. Podobnie u początków ery ekranów dotykowych ich użytkowników cieszyły wirtualne przyciski wypierające te fizyczne i same klawiatury, żeby potem ludzie znowu docenili „prawdziwe” przyciski. Oczywiście każdy z tych przypadków ma swoją specyfikę i inne powody nawrotu do czegoś starego, ale i wspólną cechę – otóż zmiana kierunku jest podyktowana rozwojem technologii.

Przyciski wracają, bo szybko się okazało, że pisanie na wirtualnej klawiaturze jest wprawdzie efektowne, ale z czasem staje się niewygodne i nieefektywne (do dziś wspominam fizyczną qwerty w palmtopie z 2007 r. jako znakomite rozwiązanie). Telefony z urządzeń chowanych w dłoni urosły do rozmiarów uniemożliwiających zmieszczenie ich w kieszeniach, bo funkcjonalny ekran okazał się ważniejszy niż ergonomia.

Podobnie jest z rozwiązaniami chmurowymi i brzegowymi. Cloud computing miał swój czas, w którym zachwycał nowoczesnością. Potem użytkownicy przekonali się, że w części zastosowań trzeba jednak wrócić z serwerowni na brzeg sieci. Co jednak nie oznacza odwrotu od chmury. Doświadczenie z wykorzystywania i przeskalowywania tej technologii pokazało jedynie, że nie zawsze jest ona najlepszym wyborem. A w bliskiej przyszłości obydwa modele będą się po prostu uzupełniały. Przynajmniej do czasu, kiedy pojawi się następny, nowy „computing”.