Jeśli ktoś, czytając moje
felietony, oczekuje wyłącznie analiz rynkowych w stylu kto kogo kupi i dlaczego
lub ekscytują go trendy technologiczne, na przykład co lepsze: Android czy
Windows Mobile – to tym razem powinien teraz zakończyć lekturę
i odłożyć pismo na półkę. Dziś będzie o komunikacji wśród ludzi
z pokolenia Y. 

Asumpt do podjęcia
dzisiejszego tematu dały mi ostatnie obserwacje poczynione w najbliższym
środowisku firmowym oraz jeden z zamieszczonych materiałów w CRN-owym
Centrum Wiedzy Managera, które moi przyjaciele ze studiów (pozdrawiam tu Darka
Niedzieskiego i Tomka Wańskiego) na łamach tego magazynu od jakiegoś czasu
dzielnie redagują. Cóż mnie tak poruszyło? Ano tekst o ważnej roli zebrań
czy spotkań firmowych i metodach ich prowadzenia. Treść akademickiego
wykładu bez zarzutu i merytorycznie poprawna, tyle tylko że wedle mnie
całkowicie anachroniczna.

Dlaczego? Odpowiadam: bo
dziś młodsze pokolenie pracowników nie chce się komunikować poprzez spotkania,
traktując je jako zło konieczne, i generalnie woli zupełnie inaczej
pracować, niż wskazywały na to modele zarządzania nawet kilka lat temu.
Organizując w swoim życiu setki (jeśli nie tysiące) spotkań, zauważyłem,
że z czasem zaczęły tracić swój wyraz, sens i siłę. Obarczałem za to
winą przede wszystkim siebie. Tłumaczyłem sobie, że z wiekiem rutynieję,
coraz mniej mi się chce i moja osobowość negatywnie wpływa na skuteczność
tej formy komunikacji z moimi podwładnymi. Dziś wiem, że to tylko część
prawdy. Drugą stroną, do niedawna dla mnie zakrytą, był fakt, że młodsi nie
tego oczekują. Przyzwyczajeni do elektronicznych form komunikacji typu GG,
portale społecznościowe, tweety, nie chcą tracić czasu na konwentykle
z agendą, prezentacją i występami szefa. Oni najchętniej (jeśli już
w ogóle) oglądaliby go na YouTubie lub w ostateczności – jeśli
coś bardziej formalnego i znaczącego miałby do powiedzenia – na
„ścianie” typu TED. Ten ewidentny fenomen każdy menedżer w swoim działaniu
musi uwzględnić i się do niego dostosować. Kijem Wisły się nie zawróci
i nawet najlepszym spotkaniem lub prezentacją nie dotrze się do grona osób,
które nie rozumieją sensowności tej formy i traktują je jako stratę czasu.

Zwrócę uwagę na aspekt społeczny. Czy zauważyliście, że
liczba różnego rodzaju imprez integracyjnych, „insentiwów” i spotkań
zespołowych w ostatnich latach gwałtownie spadła? Jeśli tak, to nie
starajmy się tego tłumaczyć jedynie oszczędnościami kosztowymi w dobie
kryzysu. Popatrzmy na młodych i na to, jak działają. Od najmłodszych lat
skupieni na ekranach komputerów i smartfonów. W specyficznych
relacjach z rówieśnikami za pomocą wszystkich możliwych narzędzi
komunikacyjnych poza kontaktem fizycznym i twarzą w twarz.

Co zatem robić? Moja odpowiedź jest prosta: nic. Polubić
i przeczekać, aż pojawi się jakiś wzięty mędrzec lub cynik na miarę
oświeceniowego Woltera i pchnie ideowo „stechnicyzowany” świat w stronę
humanizmu. Wszak ludzkość się rozwija nieliniowo i na pewno cyklicznie.
Fazę dowartościowania jednostki ludzkiej wobec narzędzi technicznych mamy przed
sobą. I to jest optymistyczne.

Autor pełni
funkcję dyrektora handlowego i partnera w spółce ComCERT.