W początkach lat 90-tych na rynku informatycznym dyskutowany był problem nielicencjonowanego oprogramowania użytkowanego prywatnie oraz przez instytucje. Wchodzące na polski rynek zachodnie korporacje domagały się od naszych władz prawnego uregulowania oraz skutecznego zwalczania piractwa, bo tak to było nazywane. Domowi użytkownicy nie bardzo sobie wyobrażali ponoszenie dość znaczących kosztów legalizacji używanych pakietów Office’a, podobnie jak firmy, które stwierdzały, że zakupiły do swoich RIAD-ów legalne oprogramowanie systemowe (typu IBM/360) w Woroneżu.

Walcząc z piractwem trzeba było ustanowić podstawy prawne jednoznacznie zakazujące użytkowania programów bez licencji, czyli po prostu nielegalnie skopiowanych. W tym czasie w Sejmie podjęto prace nad ustawą o prawach autorskich i prawach pokrewnych, bo również utwory pisane, muzyczne i inne były piratowane, bo nie zapewniono im ochrony prawnej. Środowisko informatyczne postanowiło się dołączyć do prac nad tą ustawą i dopisać w niej, że program jest również utworem. Trzeba było też opracować przepisy szczególne dotyczące programów komputerowych. Było trochę zabawy, gdy tłumaczyliśmy posłom, co to jest program, co trzeba w nim chronić, a wreszcie że „prawa majątkowe do programu komputerowego stworzonego przez pracownika w wyniku wykonywania obowiązków ze stosunku pracy przysługują pracodawcy, o ile umowa nie stanowi inaczej”. O innych zasadach wynagradzania nie było wtedy mowy.

Po wejściu w życie tej ustawy rozpoczęła się walka z piractwem oprogramowania – głównie prowadzona przez najbardziej tym zainteresowaną korporację amerykańską. Dystrybutorzy i resellerzy oprogramowania sprzedając nośnik z kopią programu w pudełkach z licencją celofanową doliczali obowiązujący VAT. Przy czym sprzedawano też jeden nośnik z programem oraz licencją na papierze zezwalającą na zainstalowanie tego programu na „n” komputerach, a wtedy VAT-u od „n-1” egzemplarzy nie doliczano. Z czasem kopię programu można było ściągnąć z internetu, a sprzedawano jedynie licencje (czytelnikom CRN-a nie muszę tego objaśniać). Taki model sprzedaży – raz z VAT-em, raz bez VAT-u – pojawiał się też w ofertach na zamówienia przetargowe, szczególnie gdy cena była kluczowym parametrem wyboru dostawcy.

Powyższym procederem zainteresował się fiskus i zaczął kontrolować resellerów. Kontrolerzy, nie bardzo rozumiejąc czym różni się kopia od egzemplarza programu, jak też, że może być sprzedawana licencja na program bez dostarczenia jego kopii, zadawali pytania o sposób sprzedaży programów – gdzie każda z odpowiedzi mogła być podważona. Jak bez VAT-u to źle, ale jak z VAT-em to też źle – w efekcie nakładano na firmy kary grzywny. Początkowo chcieliśmy to wyjaśnić z administracją skarbową, ale to się nie udało. W związku z tym zgłosiliśmy do Komisji Sejmowej postulat opodatkowania VAT-em licencji – czemu się bardzo dziwiono, bo kto żąda opodatkowania się? Po trzech próbach to się udało – fiskus przestał nachodzić  sprzedawców oprogramowania.

Jednak ten przepis spowodował, że ZAiKS, nie zorientowawszy się w nowych przepisach, dalej sprzedawał licencje na korzystanie z utworów bez opodatkowywania ich VAT-em. W rezultacie popadł w poważne długi wobec fiskusa i przez kilka lat starał się z tego wykaraskać. Powiedzmy, że ich nie żałujemy za ciągłe żądania nowych opłat od kolejnych rodzajów nośników…

W 2018 r. pojawiła się znowelizowana ustawa o podatku dochodowym, gdzie uściślono (a raczej zawężono) zasady stosowania 50 proc. kosztów uzyskania dla twórców, w tym określono górną granicę takiej ulgi – do 120 tysięcy zł w 2023 r. Stwierdzono też, że sama działalność twórcza, a więc myślenie o algorytmie i pisanie treści programu nie wystarcza do stosowania ulgi, bo dopiero powstanie, czyli ukończenie tegoż programu pozwala na zastosowanie ulgi. I jeszcze ten program powinien być przyjęty przez pracodawcę z przeniesieniem praw autorskich.

Tymczasem z reguły w projektowaniu i opracowaniu oprogramowania bierze udział zespół, w którym każdy z jego członków ma różne funkcje i zasługi w jego tworzeniu. Rodzi się więc wiele pytań – jak długo i wobec kogo można stosować tę ulgę, bo przecież gotowy program powstaje po wielu tygodniach (oby tylko) wytężonej pracy całego zespołu. Jak w tym uwzględnić i uzasadnić poświęcony na to czas programisty – czasem minimalny, bo pojechał na szkolenie, a czasem wielki – bo nawet pizzę mu dostarczano na biurko. A jak wycenić pobranie fragmentów treści programów z bibliotek, z rynku open source, albo uzyskanie go z systemu SI (GPT code). A czasem w firmach do tej ulgi dopisują się inni, nie mający pojęcia o programowaniu, co należy potępić.

Niestety, uzyskanie interpretacji z US nie rozstrzyga wszystkich pytań, bo dopiero kontrola fiskusa weryfikuje, przeważnie negatywnie, zasadność stosowania takiej ulgi. Przy czym kontrolerzy nie bardzo znają się na niuansach tworzenia oprogramowania. I tak mamy problem w tych firmach, gdzie fiskus się pojawił. Obecnie, część przedstawicieli Koalicji Obywatelskiej proponuje ustabilizować te niejasne zasady i przyjąć, że koszty (ulga 50 proc.) mogą być stosowane do wynagrodzenia powyżej pensji minimalnej.