Każdy, kto czytał biografię Steve’a Jobsa pióra Waltera Isaacsona, pewnie pamięta ten moment, w którym Jobs peroruje, że odda ostatni oddech i ostatni grosz z konta Apple’a, byle tylko „zniszczyć Androida”. Google, według Jobsa, hurtem okradł Apple’a, zrzynając wszystko z iPhone’a (to akurat Jobs powiedział znacznie dosadniej). Nie przeszkadzało mu to brać w tym samym czasie od Google’a dużych pieniędzy. Od 2005 roku Google był domyślną wyszukiwarką w Safari na Macu, natomiast od premiery w 2007 roku także na iPhone’ach.

Google słono za to płacił, a dziś to porozumienie zostało rozciągnięte na niemal wszystkie produkty Apple’a. Według Departamentu Sprawiedliwości Google płaci za to Apple’owi rocznie od 8 do 12 mld dolarów. Dla Apple’a to czysty zysk (a dokładnie od 14 do 21 proc. rocznego zysku). Za to połowa wszystkich zapytań do wyszukiwarki Google’a pochodzi z urządzeń Apple’a. A to wbrew pozorom bardzo lukratywny biznes. eMarketer szacuje, że w ubiegłym roku przyniósł Google’owi, w samych tylko Stanach Zjednoczonych, ponad 34 mld dolarów przychodu.

Ta sprawa będzie jednym z ważniejszych wątków postępowania, w którym Departament Sprawiedliwości zarzuca Google’owi dławienie konkurencji poprzez porozumienia i umowy, którymi zapewnia sobie uprzywilejowana pozycję. „Od wielu lat Google stosuje antykonkurencyjną taktykę, aby utrzymać i poszerzać monopol na rynkach usług wyszukiwania, reklam w wynikach wyszukiwania i reklam powiązanych z hasłami wyszukiwania, które stanowią fundament jego imperium” – można przeczytać w pozwie.

Google przekonuje, że jego działania nie naruszają swobody konkurencji, bo podobne umowy stosują także inne firmy. Micro-soft płaci Apple’owi za to, że Bing jest drugą wyszukiwarką proponowaną użytkownikowi, który rezygnuje z Google’a. A poza tym działania tego typu mają niewielkie znaczenie, bo każdy i tak może ostatecznie wybrać usługę wyszukiwania od dowolnego dostawcy. Tymczasem proces, który nie zacznie się wcześniej niż za kilka miesięcy (a potrwa pewnie kilka lat), nie będzie dotyczył tylko wyszukiwarki, ale całego ekosystemu usług i produktów Google’a, powiązanych ze sobą tak, aby wzajemnie się napędzać i domykać bez dopuszczania konkurentów. Kiedy szukasz czegoś w wyszukiwarce, wśród wyników znajdziesz także reklamy, lokalne rekomendacje, wskazówki dojazdu, filmy z YouTube’a… a to wszystko od Google’a.

W efekcie należy do niego ponad 80 proc. rynku wyszukiwania, jest największą agencją reklamową internetu, YouTube praktycznie nie ma konkurencji, a 75 proc. witryn korzysta z analityki Google’a. „Dwie dekady temu Google stał się ulubieńcem Doliny Krzemowej jako przebojowy startup z innowacyjnym pomysłem na przeszukiwanie rosnącego internetu. Tego Google’a już dawno nie ma. Dzisiejszy Google to monopolistyczny strażnik internetu i jedna z najbogatszych firm na świecie” – stwierdzają autorzy pozwu.

Jak zakończy się proces, tego dziś nie sposób przewidzieć. Konkretne rozstrzygnięcia będą kształtować się na jego późniejszych etapach. Amerykańska prokuratura przyznaje, że na razie w grę wchodzą wszystkie możliwe opcje. Podział Google’a na dwie niezależne firmy – jedną z wyszukiwarką, drugą z cała resztą – to jedna z nich.

Jedno jest pewne: to będzie pasjonująca sprawa o potężnych konsekwencjach, może nawet geopolitycznych. Przecież można sobie wyobrazić, że osłabienie Google’a wzmocniłoby chińskie firmy i ich znaczenie w światowym internecie i gospodarce. Całkiem prawdopodobne, że proces wyznaczy nowe, globalne standardy prywatności i ochrony danych w sieci. Pokaże także, jak prawo antytrustowe kształtowane przeszło 100 lat temu radzi sobie w realiach doby cyfrowej, gdzie zagrożenia dla konsumentów są zupełnie inne niż wzrost cen, bo produkty są darmowe. I nie dość, że darmowe, to w dodatku cholernie dobre. Tak dobre, że nawet nie chce nam się sprawdzać, co oferuje konkurencja.

Tomasz Bitner Tomasz Bitner  

Autor pełni funkcję Programming Directora w polskim oddziale CIONET – międzynarodowej społeczności IT Executives. W latach 2011 –  2020 był redaktorem naczelnym „Computerworld Polska”. We wcześniejszym okresie między innymi kierował redakcją portalu WNP.pl, był także wydawcą „Motoru” i „Auto Moto”.