W połowie kwietnia Urząd Regulacji Telekomunikacji i Poczty miał ustalić, jak w praktyce stosować przepisy o oznakowaniu sprzętu komputerowego symbolem CE. Urzędnicy zdają sobie sprawę, że z komputerami będzie kłopot, są przecież sprzedawane w różnych konfiguracjach. Czy w związku z tym każdy zestaw wymaga oddzielnych, kosztownych badań, potwierdzających jego zgodność z unijnymi normami bezpieczeństwa? To absurd, co do tego zgodni są wszyscy, zarówno wytwórcy, jak i przedstawiciele laboratoriów badawczych i urzędnicy URTiP. Badanie jednej konfiguracji może kosztować nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych. Tymczasem producenci zmieniają ofertę bardzo często, nawet co miesiąc. Zdarza się, że komputery produkowane są w krótkich seriach, po kilkaset sztuk. Na pokrycie kosztów badań laboratoryjnych można byłoby sobie ostatecznie pozwolić, wypuszczając na rynek po kilkadziesiąt tysięcy komputerów – mówią producenci.

Co jednak mają zrobić właściciele małych przedsiębiorstw, składający kilka, kilkanaście, nawet kilkadziesiąt maszyn miesięcznie? Producenci, którzy w URTiP-ie pokładali nadzieję na rozwiązanie problemu rozczarowali się. Urząd do tej pory (gazetę posłaliśmy do druku 23 kwietnia), nie podał żadnych konkretów. Przedstawiciele firm zajmujących się badaniem sprzętu i urzędnicy URTiP-u radzą, aby na razie przebadać matrycę-matkę składającą się z maksymalnie dużej liczby komponentów. Będzie ona punktem odniesienia w badaniach kolejnych serii produktów. To kosztuje i jeśli zostanie przyjęte jakieś proste rozwiązanie, może okazać się zbędne.

Dwóch chętnych do kontroli

W pierwszej połowie kwietnia, na 3 tygodnie przed wstąpieniem Polski do UE, większość producentów komputerów nie wiedziała, jak ma się przygotować do wdrożenia unijnych norm bezpieczeństwa. To o tyle niepokojące, że zgodnie z prawem wszystkie produkty wprowadzone na rynek po pierwszym maja (chodzi o datę sprzedaży na fakturze) będą musiały mieć znak CE, a także deklarację zgodności z normami bezpieczeństwa wystawioną przez producenta. Do kontroli sprzętu komputerowego w sklepach są upoważnione Inspekcja Handlowa i URTiP.

W jaki sposób może przebiegać kontrola? W Inspekcji Handlowej odmówiono nam informacji na ten temat. Podobno nie jest wskazane, by kontrolowany wiedział zawczasu, o co będzie pytał inspektor (najgorsze, że urzędnicy mówili poważnie!). Usłyszeliśmy jedynie, że sprzedawca musi mieć wszystkie dokumenty wymienione w przepisach. A zatem na sprzęcie musi być znak CE, a sprzedawca musi pokazać deklarację zgodności, a także dokumentację techniczną (wyniki testów sprzętu), z której wynika, że produkt jest bezpieczny. W praktyce inspektorzy handlowi nie mają możliwości zweryfikowania dokumentacji technicznej i przebadania komputera, wobec którego mają zastrzeżenia, Inspekcja Handlowa nie dysponuje bowiem odpowiednim laboratorium. Ma je natomiast URTiP. Jak się dowiedzieliśmy, jego kontrolerzy – tak samo, jak handlowi – będą prosić sprzedawców przede wszystkim o pokazanie deklaracji zgodności producenta, a także sprawdzać, czy na sprzęcie jest symbol CE. O dokumentację techniczną zapytają tylko wtedy, gdy do urzędu dotrą sygnały, że np. sprzedany komuś komputer zakłóca pracę innych urządzeń, np. radia czy telewizora, albo powiedzmy spowodował spięcie. Mogą wtedy zabrać sprzęt do zbadania w laboratorium. Jeśli okaże się, że komputer funkcjonował niewłaściwie z winy producenta, obciążą go kosztami badań. W URTiP-ie podkreślają, że raczej nie będą reagować na pojedyncze sygnały o nieprawidłowościach w pracy sprzętu komputerowego. Zamierzają po prostu interweniować wtedy, gdy problem będzie dotyczył większej liczby klientów. Ponadto nie należy się spodziewać, że kontrolerzy URTiP-u będą chodzić od sklepu do sklepu i systematycznie sprawdzać, czy sprzęt komputerowy ma oznakowanie CE. Czy Inspekcja Handlowa planuje po pierwszym maja wzmożone kontrole? Powiedziano nam tylko, że kontrolowanie jest podstawowym zadaniem tej instytucji już od ponad 50 lat i z pewnością w maju tego roku nic się w tej sprawie nie zmieni. Sprzedawcom pozostaje więc po prostu przygotować się na najgorsze.

Nikt nic nie wie

W tej chwili jednak nikt nie wie, jak dostosować się do nowych przepisów. Producenci szukają informacji wszędzie: w mediach, w firmach prowadzących badania sprzętu komputerowego, w urzędach, na szkoleniach. Słyszą tylko ogólniki. Wiadomo, że są dwie dyrektywy, które regulują kwestie bezpieczeństwa w przypadku sprzętu komputerowego. Przypomnijmy (pisaliśmy na ten temat w artykule 'Unia nie chce składaczy?', CRN Polska 7/2004, str. 42), że jedna to dyrektywa, która dotyczy wszystkich produktów o napięciu wyższym niż 50 V. W przypadku komputerów jedynym elementem, który podlega jej przepisom, jest zasilacz.

Druga dyrektywa wiąże się z kompatybilnością urządzeń elektromagnetycznych. W skrócie chodzi o to, by komputer nie wywoływał zakłóceń w pracy innych urządzeń. I tu jest problem. Sprowadza się on właściwie do pytania: czy w przypadku wymiany jakiegokolwiek podzespołu komputer trzeba jeszcze raz przebadać? Przedstawiciele laboratoriów twierdzą, że tak (nic w tym dziwnego, to w końcu woda na ich młyn). Podpowiadają, że uniknąć wielokrotnych badań można jedynie, poddając testom jeden 'wypasiony', jak się wyraził pracownik laboratorium, zestaw składający się ze wszystkich możliwych komponentów. Jeśli uzyska się potwierdzenie, że jest bezpieczny, można go potraktować jako pewnego rodzaju matrycę. Kolejne modele będą się różnić liczbą i rodzajem komponentów. Jednak za każdym razem, gdy producent będzie chciał wymienić komponent na inny niż zastosowany w urządzeniu wzorcowym, musi odpowiedzieć sobie na pytanie: czy nie wpłynie to na bezpieczeństwo komputera? Albo inaczej: czy coś wskazuje, że zastosowanie np. innej karty graficznej spowoduje, iż komputer będzie zakłócał pracę innego urządzenia elektrycznego?

Zbudowanie wzorca komputera i oddanie go do testów to jednak tylko propozycja rozwiązania kwestii znaku CE. W dodatku budząca wiele wątpliwości. Jak właściwie skomponować zestaw wzorcowy? W końcu nigdy nie wiadomo, z jakich komponentów będzie się składać komputer, najczęściej wykorzystuje się do montażu po prostu to, co jest w magazynie… Poza tym na przebadanie jednego bądź kilku zestawów-wzorów mogą sobie pozwolić duzi producenci. Małym nie opłaca się to w żaden sposób.

Może tylko zasilacz?

Jest jednak światełko w tunelu. Gdyby URTiP zdecydował, że znak CE na samym tylko zasilaczu załatwia sprawę, nie spowodowałoby to na rynku żadnych perturbacji. Niewykluczone, że przyjęta zostanie ta właśnie prosta zasada, podobna do obowiązującej w przypadku znaku B.

I to nie tylko jeśli chodzi o dyrektywę niskonapięciową, ale także 'elektromagnetyczną'. Właściwie tyl­ko zasilacz może zakłócać pracę te­lewizora czy radia, spowodować, że komputer zresetuje się w czasie burzy. Może zatem wystarczy zastosowanie certyfikowanego zasilacza (pozostałe komponenty oczywiście również muszą mieć znak CE), by producent mógł z czystym sumieniem nakleić na cały komputer nalepkę z symbolem zgodności z unijnymi normami bezpieczeństwa? Przekonamy się o tym już niedługo. Szkoda tylko, że URTiP wziął się do pracy tak późno, praktycznie w przeddzień przystąpienia do UE, a tym samym wejścia w życie prawa o oznakowaniu CE. Przecież na samo badanie sprzętu komputerowego w laboratorium czeka się nawet kilka miesięcy.

Miejmy nadzieję, że URTiP potraktuje sprawę oznakowania CE rozsądnie. W przeciwnym razie przyszłość małych producentów komputerów stoi pod znakiem zapytania. Szacuje się, że w 2003 r. wyprodukowano w Polsce 740 tys. komputerów, co najmniej 65 proc. to tzw. składaki. Gdyby okazało się, że badania komputerów w laboratoriach będą konieczne, sytuacja może się diametralnie zmienić. Dzisiaj niewielu producentów twierdzi bez wahania, że wie, jak spełnić unijne normy bezpieczeństwa. Są między nimi Optimus (patrz: rozmowa z Mariuszem Janikowskim, dyrektorem marketingu w nowosądeckiej firmie) i PC Factory. W Optimusie uważają, że badania komputerów są konieczne do wystawienia deklaracji zgodności. Dlatego poddają im swoje komputery, chociaż nie we wszystkich konfiguracjach (według producenta 'wnioski wyciągnięte z badania jednej linii produktów można wykorzystać w innych modelach komputerów'). W PC Factory z kolei tylko częściowo opierają się na badaniach wykonywanych przez zewnętrzne laboratoria. Testy dotyczące niektórych parametrów szczeciński producent przeprowadza samodzielnie. Poza tym przedstawiciele PC Factory twierdzą, że mogą dowieść, że montując swój sprzęt, dołożyli wszelkich starań, by był bezpieczny dla użytkownika.