Posłowie obradowali nad projektem ustawy o informatyzacji niektórych podmiotów, realizujących zadania publiczne, w połowie września. Opracowana czwarta jej wersja nadal budzi kontrowersje. Przede wszystkim dlatego, że jak uważają krytykujący przyznano w niej zbyt duże uprawnienia ministrowi nauki i informatyzacji. – Ministerstwo stałoby się takim samym molochem jak cenzura w PRL, gdyby ustawa w obecnym kształcie weszła w życie – powiedział Tadeusz Jarmuziewicz, poseł Platformy Obywatelskiej w czasie obrad komisji sejmowej. – Projekt podważa konstytucyjną niezależność samorządów – dodają przedstawiciele administracji samorządowej. Zgodnie z ustawą minister nauki i informatyzacji mógłby zarówno ustalać standardy informatyczne, a więc stanowić prawo, jak i decydować, czy istniejące rozwiązania są legalne, czyli de facto prawo wykonywać. Poza tym projekt ustawy przyznaje ministrowi kompetencje kontrolne, zastrzeżone do tej pory dla Najwyższej Izby Kontroli. Prowadzi to do utworzenia instytucji supercenzora i superministra.

Kto za tym stoi?

Projekt podpisał wprawdzie minister nauki Michał Kleiber, ale przygotował go podsekretarz stanu w Ministerstwie Nauki i Informatyzacji Wojciech Szewko. W latach 2000 – 2002 pracował on w Enterprise Group Depth w Microsofcie, gdzie odpowiadał za projekty informatyczne w administracji publicznej. Z Microsoftu trafił na stanowisko doradcy prezesa Rady Ministrów Leszka Millera. W lipcu 2002 r. premier wybrał go na podsekretarza stanu w Komitecie Badań Naukowych (obecnie Ministerstwie Nauki i Informatyzacji).

Porzućmy życiorys autora dokumentu i zajmijmy się jego treścią, a właściwie zastrzeżeniami, jakie mają do niego posłowie. Jeden z najważniejszych zarzutów wiąże się ze standardami informatyzacji państwa. Krytykujący byli oburzeni faktem, że ustawa pomija milczeniem istnienie oprogramowania wykorzystującego otwarty kod źródłowy, mimo że w Europie Zachodniej panuje odwrotny trend – oprogramowanie open source jest promowane. Unia Pracy zapowiedziała, iż będzie wnioskować o poprawki gwarantujące stosowanie oprogramowania typu open source.

Pominięcie kwestii oprogramowania o otwartym kodzie to jedno. Inna sprawa, że zgodnie z ustawą to minister nauki i informatyzacji decyduje, jakie standardy muszą spełniać np. elektroniczne dokumenty. Mają one posiadać cechy charakterystyczne dla dokumentów utworzonych w formacie Word. Czy zatem należy rozumieć, że polska administracja ma być skazana na korzystanie wyłącznie z licencji Microsoftu? Potwierdzać tę tezę może inny przykład. W rozporządzeniu do projektu ustawy czytamy, że pliki w formacie pdf mają być zgodne z wersją 5 przeglądarki Adobe Reader.

Za dużo może

Jeszcze więcej wątpliwości niż sprawa standardów informatycznych budziły wśród posłów ustawowe zapisy o zgodności z minimalnymi wymaganiami informatycznymi oraz kontroli 'projektów informatycznych o publicznym zastosowaniu, systemów teleinformatycznych, używanych do realizacji zadań publicznych, rejestrów publicznych i wymiany informacji w formie elektronicznej między podmiotami publicznymi’.

Na mocy zawartych w tym rozdziale uregulowań minister ds. informatyzacji uzyskuje bardzo szerokie uprawnienia do kontroli podmiotów publicznych. Kontroler desygnowany przez niego ma takie same prawa jak pracownik Najwyższej Izby Kontroli. Nasuwa się więc pytanie, czy minister informatyzacji nie staje się jednocześnie supercenzorem i superministrem skupiającym w swych rękach całą władzę w dziedzinie informatyzacji państwa. Przedstawiciele samorządu terytorialnego uważają, że zakres kompetencji przyznanych ministrowi w projekcie ustawy jest ingerencją w ich konstytucyjne uprawnienia.

Dlaczego uprawnienia ministra informatyzacji zapisane w ustawie budzą oburzenie samorządów? Według projektu ustawy podmioty publiczne muszą prosić ministra informatyzacji, by opiniował, czy to, co robią, jest zgodne z przez niego ustalonymi standardami IT. Dotyczy to wdrażania systemów teleinformatycznych, prowadzenia rejestrów publicznych i wymiany informacji w formie elektronicznej. W praktyce gmina przed założeniem sieci będzie musiała ubiegać się o akceptację Ministerstwa Nauki i Informatyzacji. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że w Polsce jest ponad 2 tys. gmin, a każda z nich ma jeszcze dużo do zrobienia w sprawie informatyzacji, nietrudno sobie wyobrazić, że oczekiwanie na opinię ministerstwa może potrwać…

Z kolei uprawnienia kontrolne ministra informatyzacji polegają na sprawdzeniu, czy główne (w ustawie wyróżnia się projekty główne, 'horyzontalne’, obejmujące wszystkie ministerstwa, oraz sektorowe, realizowane przez poszczególne resorty) projekty informatyczne są wdrażane zgodnie ze standardami lub czy spełniają je już działające systemy teleinformatyczne. Minister do spraw informatyzacji może także zarządzić kontrolę realizacji projektów informatycznych i prowadzenia rejestrów publicznych oraz wymiany informacji w formie elektronicznej między podmiotami publicznymi, by sprawdzić, czy są one zgodne ze standardami IT.

Nie jest dobrze

Mimo że dokonano w nim istotnych zmian, ostatni projekt ustawy zawiera wciąż wiele wadliwych rozwiązań. Według posłów stanowią istotne zagrożenie dla konkurencji na rynku usług informatycznych. Brak jasno określonych procedur i faworyzowanie konkretnych firm to prosta droga do korupcji. Zarzuca się również, iż projekt nie reguluje kwestii związanych z wyższością elektronicznego dokumentu przed papierowym. Projekt nie mówi także, w jaki sposób mają być regulowane płatności za obsługę w e-urzędach. Minister Kleiber twierdzi, iż kwestie opłaty skarbowej czy elektronicznych zamówień publicznych rozwiążą trwające wciąż prace legislacyjne nad projektami innych ustaw, np. o wolności gospodarczej, która przewiduje rejestrację działalności gospodarczej online, a także zmiany w ustawach podatkowych i rozporządzeniu o opłacie skarbowej.

Jednak niechęć resortów wobec zmian, jakie zawiera projekt ustawy o wolności gospodarczej, w szczególności Ministerstwa Finansów i Infrastruktury, nie napawa optymizmem. Po raz kolejny może okazać się, iż cała para poszła w gwizdek, a ustawę o informatyzacji będzie można odłożyć na półkę.

Jak wspominaliśmy, obecny projekt ustawy jest już czwartym z kolei. Na szczęście nie znalazł się w nim zapis wcześniej ostro krytykowany przez posłów. Mówił on, że 'w celu realizacji Strategicznego Planu Informatyzacji Państwa minister może zawierać umowy o strategicznej współpracy technologicznej w zakresie informatyzacji z przedsiębiorcami krajowymi i zagranicznymi’. Nie trzeba dodawać, że zdaniem posłów oznaczało to faworyzowanie dużych przedsiębiorstw informatycznych. Mimo że zapis znikł z najnowszej wersji projektu, posłowie i tak uważali w czasie dyskusji, że na ustawie zyskają wyłącznie wielkie spółki, takie jak Prokom Software. Na sali obrad padły wręcz stwierdzenia, że projekt ustawy został napisany dla tych firm.

Po co ustawa?

’Ustawa o informatyzacji działalności niektórych podmiotów realizujących zadania publiczne’ jest, jak się można domyślić, elementem realizacji zobowiązań łączących się ze wstąpieniem Polski do UE. Projekt stanowi próbę przeniesienia na polski grunt realizowanej obecnie w Unii Europejskiej inicjatywy, której założenia znajdują się w dokumencie 'e-Europa 2005. Społeczeństwo informacyjne dla wszystkich’. Inicjatywa ta kładzie nacisk na rozwój e-administracji. Tym terminem określa się możliwość komunikacji obywateli z urzędami za pośrednictwem systemów teleinformatycznych.

Według projektu ustawy Ministerstwo Nauki i Informatyzacji ma być odpowiedzialne za:

  • przygotowanie planu informatyzacji państwa oraz projektów informatycznych o publicznym zastosowaniu,
  • ustalanie minimalnych wymagań wobec systemów teleinformatycznych, używanych do realizacji zadań publicznych, oraz rejestrów publicznych i wymiany informacji w formie elektronicznej między podmiotami publicznymi,
  • dostosowanie używanych systemów teleinformatycznych do minimalnych wymagań przyjętych w ustawie,
  • dostosowanie rejestrów publicznych i wymiany informacji w formie elektronicznej między podmiotami publicznymi do minimalnych standardów określonych w ustawie.