Skąd się wziął i na czym polega problem ze znakiem CE? Zacznijmy od Adama i Ewy. Obowiązek oznaczania produktów symbolem CE wszedł w życie 1 maja, kiedy Polska dołączyła do Unii Europejskiej. Na początku mówiono, że szum wokół niego jest niepotrzebny tak, jak kiedyś dyskusje o znaku B. Okazało się jednak, że sprawa z CE jest znacznie bardziej skomplikowana.

Według nowego prawa komputery mają spełniać wymogi dwóch dyrektyw: tzw. niskonapięciowej (LVD) i kompatybilności elektromagnetycznej (EMC). Nie wiadomo, czy w grę nie będzie wchodzić też dyrektywa 'radiowa’. W końcu karta sieciowa może być potraktowana jak końcówka urządzenia telekomunikacyjnego i podlegać badaniom. URTiP nie wydał jeszcze decyzji w tej sprawie.

Dyrektywa LVD dotyczy produktów podłączanych przy na­pięciu od 50 do 1000 V prądu zmiennego i od 75 do 1500 V prądu stałego. W komputerach można znaleźć tylko jeden podzespół, który spełnia ten warunek – zasilacz. Dyrektywa EMC zaś reguluje kwestie kompatybilności elektromagnetycznej i dotyczy wszystkich komputerowych podzespołów. I tu zaczynają się schody.

Elektromagnetycznie kompatybilny

Komputer nie może zakłócać pracy innych urządzeń, sam musi być również odporny na promieniowanie elektromagnetyczne – tak wynika z przepisów. Normy promieniowania elektromagnetycznego znajdują się w wykazie podanym przez Polski Komitet Normalizacji. Są to tzw. normy zharmonizowane, innymi słowy odpowiadające normom europejskim. W praktyce różnią się one tylko symbolem. Normy europejskie zaczynają się od liter 'EN’, natomiast polskie normy zharmonizowane od 'PN-EN’ (patrz: wykaz norm unijnych i zharmonizowanych, wymienionych w przykładzie deklaracji zgodności). Ponadto nasze normy można rozpoznać po tym, że zostały wprowadzone później niż unijne (w symbolu podaje się rok, w którym zaczęły obowiązywać). Najnowsza lista norm zharmonizowanych, w tym dotyczących urządzeń informatycznych, została opublikowana w Monitorze Polskim nr 31 z 19 lipca, poz. 551. Aktualizacje można znaleźć na stronie internetowej PKN (www.pkn.com.pl), przynajmniej tak deklarują jego przedstawiciele. Za treść konkretnej normy trzeba zapłacić – PKN sprzedaje opisy po kilkadziesiąt złotych.

Można samemu

Żeby przekonać się, czy komputer spełnia normy związane z kompatybilnością elektromagnetyczną, trzeba dokonać pomiarów laboratoryjnych. Tylko teoretycznie producent komputera (przypomnijmy, że w rozumieniu przepisów jest nim ten, kto go montuje, a więc także reseller-składacz) może samodzielnie stwierdzić, czy sprzęt spełnia normy – na podstawie doświadczenia i umiejętności zawodowych (zasady sztuki inżynierskiej, o których wspomina się w wytycznych do dyrektywy EMC, czyt. str. 12), które pozwolą mu dobrać odpowiednie podzespoły i poprawnie je zmontować. W praktyce jednak zgodności komputera z normami nie da się ocenić tylko na podstawie takich przesłanek. Nie rozwiązuje sprawy nawet zastosowanie do montażu wyłącznie komponentów ze znakiem CE. Nie ma gwarancji – jak twierdzą przedstawiciele instytucji zajmujących się kontrolą rynku – że złożone z nich urządzenie będzie miało parametry takie, jak trzeba. Mała jest szansa, że będzie inaczej, przyznają to nieoficjalnie nawet urzędnicy. Trudno jednak oczekiwać, by ogłosili to na forum publicznym.

Jedynym zatem sposobem, by sprawdzić, czy komputer spełnia normy, są badania laboratoryjne. Jak wszyscy wiedzą, kosztują nawet do 20 tys. złotych. Co więcej, gwarantują jedynie, że konkretne urządzenie poddane testom jest zgodne z normami. Nie wiadomo, czy kolejne wzorowane na przebadanym również będą trzymać standardy. Komponent komponentowi nierówny – nawet te same modele, ale pochodzące z innych dostaw, mogą mieć różne parametry. Wyniki badań są jednak pewnego rodzaju glejtem. Jest duże prawdopodobieństwo, że sprzęt, do którego je dołączono, nie zostanie zabrany do testów kontrolnych.

Najgorszy przypadek

Tak czy inaczej dla 'zwykłego’ składacza, który montuje komputery w ilościach nieporównywalnych z produkcją Optimusa czy NTT System, badania laboratoryjne, ze względu na koszty, są nieosiągalne. Nie zmienia tego nawet fakt, że nie trzeba badać wszystkich konfiguracji, wystarczy zmierzyć parametry jednej, wzorcowej. Z wytycznych do dyrektywy EMC wynika, że ma ona być tzw. najgorszym przypadkiem, tzn. ma uwzględniać podzespoły, które mogą powodować największe zakłócenia elektromagnetyczne (lub odwrotnie – elementy nieodporne na promieniowanie elektromagnetyczne, emitowane przez inne urządzenia). Jeśli konfiguracja-matryca przejdzie badania, powinna je też przejść każda inna, złożona na jej wzór (można w niej podstawić podzespoły o nieco innych właściwościach, np. dysk o mniejszej pojemności, włożyć mniej pamięci czy napędów itp.). Według Aliny Błaszczyk-Mularczyk, dyrektor Centralnego Laboratorium Badań Technicznych URTiP-u, przedsiębiorcy sami z czasem nauczą się, co z czym można zestawiać i jak komponować konfiguracje, by były zgodne z normami.

Dwóch kontrolerów

Zgodność sprzętu komputerowego z przepisami o CE mogą kontrolować URTiP i IH. Inspekcja Handlowa przeprowadza zwykle kontrole kompleksowe, tzn. sprawdza, czy dokumentacja komputerów jest w porządku z punktu widzenia regulacji dotyczących CE, ale także innych ustaw, np. o oznakowaniu towarów czy języku polskim. Pewne jest jedno, Inspekcja Handlowa nie ma swojego laboratorium, w którym mogłaby zweryfikować, czy dany komputer rzeczywiście spełnia normy (teoretycznie może to zlecić któremuś z laboratoriów komercyjnych, ale oznacza to wydatki dla tej nie za bogatej, przynajmniej tak się powszechnie uważa, instytucji). URTiP natomiast dysponuje wystarczająco dobrze wyposażonym laboratorium, by zmierzyć parametry wszystkich urządzeń informatycznych.

Jak przygotować się do kontroli URTiP-u? Najlepiej mieć wszystkie papiery w porządku. Składacz musi pokazać kontrolerom: wyniki badań (oczywiście wtedy, gdy je robił – trzeba podkreślić jeszcze raz, że testy nie są obligatoryjne), dokumentację CE każdego komponentu, schemat montażu komputera (chodzi o udowodnienie 'powtarzalności’ procesu produkcji) i instrukcję obsługi. Oprócz tego każdy komputer musi mieć oczywiście deklarację zgodności (co powinno się znaleźć w tym dokumencie – patrz ramka) i znaczek CE umieszczony na obudowie (wzór – patrz: wyżej). Warto zwrócić uwagę, że nawet jeżeli wszystkie dokumenty są w porządku, nie ma gwarancji, że komputer nie zostanie zabrany do badań kontrolnych. Kontrolerzy zawsze przecież mogą pobrać 'próbkę’ sprzętu, czyli poprosić o złożenie peceta w oferowanej konfiguracji i zabrać go do laboratorium.

Nie ma pogromu

URTiP kontroluje firmy komputerowe od czerwca. W końcu lipca poddał testom 4 typy komputerów. Niestety żaden nie przeszedł ich pomyślnie – ujawniła Alina Błaszczyk-Mularczyk, szefowa URTiP-owskiego laboratorium. Komputery znacznie przekraczały dopuszczalne normy 'elektromagnetycznych zaburzeń przewodzenia i promieniowania’. Według URTiP-u oznacza to, że zasilacze zastosowane w badanych komputerach nie spełniały norm. Nie wiadomo, czy miały znak CE, ponieważ kontrolujący nie otwierali obudów (nie jest to konieczne, poza tym naraża urzędników na oskarżenia, że sprzęt nie spełnia norm w wyniku ich ingerencji). Pewne jest, że na obudowach komputerów były symbole CE.

Ci resellerzy, których kontrolerzy URTiP-u już odwiedzili, donoszą, że ich wizyty wcale nie były takie straszne, jak się obawiali. Urzędnicy podobno nie usiłują szukać dziury w całym, sprawdzają tylko dokumentację i raczej nie zabierają urządzeń do badań. Wygląda na to, że instytucjom kontrolnym zależy jednak, żeby przedsiębiorcy nie czuli się w momencie wprowadzenia przepisów zbyt pewnie – stąd podkreślanie na każdym kroku konieczności przeprowadzania badań, jako jedynego sposobu weryfikacji sprzętu.

Jeden z uczestników Forum Dyskusyjnego, który przeżył już kontrolę, wypowiada się o niej następująco:

Jeśli chodzi o deklaracje, używamy tej pobranej ze strony CRN-a, zaś na pytanie, czy trzeba badać [kontrolerzy – przyp. red.] powiedzieli, że jak wszystko w środku ma CE, deklaracja wystawiona i dokumenty OK, to nie będą ryzykować i zabierać sprzętu do badań, bo to i kosztuje, i przysparza im papierkowej roboty’.

Kara w ostateczności

Kontrole, przynajmniej na razie, nie przypominają polowania na czarownice. Zapewniała o tym wcześniej szefowa URTiP-owskiego laboratorium. Może zatem przypadki nałożenia kary przewidzianej za wprowadzanie na rynek urządzeń niezgodnych z tzw. wymogami zasadniczymi (nie trzeba przypominać, że w skrajnych wypadkach może ona sięgać nawet 100 tys. złotych) będą nieliczne. Prawdopodobieństwo skierowania sprawy do sądu jest znikome. Zarówno przedstawiciele URTiP-u, jak i IH obiecują, że w razie, gdyby kontrola wykazała, że komputer nie spełnia norm, jego producent zostanie najpierw poproszony o zmodyfikowanie urządzenia tak, by było z nimi zgodne. Dopiero gdy nie zastosuje się do tego zalecenia, grozi mu wszczęcie postępowania.

Wszystko zatem wskazuje, że znak CE nie wykolei pociągu, którym jadą składacze. Wprawdzie przepisy o CE z pewnością życia resellerom nie ułatwiają, ale też nie zmuszają, przynajmniej na razie, do zamknięcia interesu.

Dla tych, którzy nie lubią ryzykować i nie chcą się zastanawiać, czy aby na pewno wszystkie dokumenty do złożonych przez nich komputerów są w porządku, istnieją furtki. Po pierwsze można sprzedawać markowe komputery (oferta już w tej chwili jest szeroka, a będzie pewnie jeszcze bardziej różnorodna, bo znaczący producenci chcą skorzystać sytuacji, która powstała po 1 maja). Po drugie już wkrótce będzie można skorzystać z wyników badań wykonanych w angielskim laboratorium Intela (przebadano na razie dwa zestawy Californii Computer, szerzej piszemy o tym w tekście pt. 'Ostatni taki rok’, str. 6) i na ich podstawie tworzyć własne konfiguracje i samodzielnie wystawiać na nie deklaracje CE.