Gordon Moore to ten znany
człowiek, któremu przypisuje się tzw. prawo Moore’a. Chemik i fizyk
z Kalifornii wymyślił w 1965 r. teorię, zgodnie z którą co
półtora roku podwaja się liczba tranzystorów w układach scalonych. Potem
okazało się, że to jednak nie półtoraroczne odcinki, ale dwuletnie. Jeszcze
później (nie tak dawno) naukowcy zaczęli mówić, że prawo Moore’a wkrótce
przestanie obowiązywać, bo zwyczajnie kończy się przestrzeń w układach
scalonych na dokładanie kolejnych tranzystorów. I zostaną nam dwa wyjścia:
multiplikowanie procesorów, żeby uzyskać większą moc, albo komercyjne
opracowanie innej technologii, np. komputerów kwantowych. Ale na razie teoria
zakładająca, że co dwa lata procesory wyraźnie przyśpieszają, sprawdza się. Co
skłania (albo zmusza) użytkowników do wydawania pieniędzy na nowe urządzenia. Ale
o tym później.

Maurizio Riva to jeden z szefów Intela,koncernu,
którego Moore był jednym z ojców założycieli. Riva jest dyrektorem
sprzedaży na rynku EMEA. Niedawno spotkałem się z nim w Warszawie i…
zacząłem od pytania o prawo Moore’a. A konkretnie: skąd my właściwie
wiemy, że ta zasada jest obiektywna? A może to po prostu spisek
producentów sprzętu i oprogramowania, którzy dogadali się, żeby tak
podnosić zapotrzebowanie na moc obliczeniową, aby w regularnych odstępach
czasu pustoszały magazyny z miliardami nowych mikroprocesorów, komputerów
etc. Logiczne, choć oczywiście mało prawdopodobne…

Przedstawiciel Intela
zaprzeczył, dość precyzyjnie wyjaśniając, że sztuczne nakręcanie koniunktury
nie byłoby możliwe do zrealizowania. Jak niby wszyscy mieliby się dogadać?
I w dodatku prowadzić tę technologiczną maskaradę przez tyle lat?
Riva tłumaczył, że każdy producent dba o optymalizację kosztów. Innymi
słowy, wyposażanie komputerów w zawyżoną moc byłoby drogie,
a niepotrzebne. Sprzęt musiałby więcej kosztować, a klient mógłby
wcale nie chcieć zapłacić za coś, co nie jest mu niezbędne. Jak dowodził Włoch,
mechanizm rynkowy jest wręcz odwrotny: to producent musi kierować się prawem
Moore’a, żeby dostarczać użytkownikowi – we właściwym momencie – odpowiednio
wydajne komputery. To też logiczne. Do tego jak najbardziej możliwe. A co
z klientami, czasem nieufnie upatrującymi w opisywanym modelu
„spisku” gigantów? W praktyce i całkiem serio rzecz sprowadza się do
tego, że współcześnie użytkownik i tak nie ma szansy przywiązać się do
urządzenia na dłużej.

Osobiście lubię bardziej „strategiczne” dla mnie przedmioty
(a mianowicie takie, z których korzystam często) wybierać
z uwagą. Samochód, rower, komputer, telefon – są ze mną stale. Dzięki
nim przemieszczam się, komunikuję, żyję… i odrobinę przywiązuję się
emocjonalnie. Chciałbym zatem, żeby w miarę starannie dobrany smartfon,
który w zasadzie stał się moim podręcznym komputerem, bazą danych
i terminalem do łączności ze światem, mógł posłużyć na przykład przez
pięć, a może nawet siedem lat. Niestety, to już chyba nierealne, choć
kiedyś miałem telefon (właściwie wtedy to był nowoczesny palmtop), który był ze
mną całe pięć lat.

A dziś? Nawet jeśli dbam o niezaśmiecanie
i nieprzeciążanie smartfonu, po mniej więcej dwóch latach urządzenie
krzyczy, że ma dość. Działa coraz wolniej, coraz mniej efektywnie
i drażni, zwłaszcza gdy muszę coś zrobić „na już”. Dziwnym trafem właśnie
wtedy wyciąga do mnie pomocną dłoń operator telekomunikacyjny, bo akurat po
dwóch latach wygasa większość umów. I tym samym mogę w łatwy sposób
wejść w posiadanie nowego, ładnego, lepszego i szybszego urządzenia.

A Gordon Moore wciąż do nas mruga.

 

Autor jest
dziennikarzem Programu 3 Polskiego Radia, prowadzącym audycję „Cyber Trójka”.