Posiłek dobiega końca. Kobiety wylały na podwórko mnóstwo wody, a już po chwili wiatr wznosi z ziemi chmury rdzawego pyłu. Płachty papieru na stole przyciśnięte są kamieniami, więc wir powietrza porywa tylko plastikowe kubeczki opróżnione z czerwonego wina. Wszystkie są pieczołowicie zbierane. Na pampie nie znają pojęcia 'rzeczy jednorazowego użytku’.

Stół ustawiono w cieniu wielkiego drzewa, przed domem Jose. Wstaję, zdejmuję sztywną od potu i kurzu koszulę i wychodzę na słońce. Wypadałoby się trochę opalić. Z ciemnego wnętrza domu przygląda mi się ciekawie kilka dziecięcych twarzy. Śmieją się, pokazują palcami. – Ale ci gringo głupi ­ zdają się mówić. – W porze sjesty, zamiast szukać cienia, wychodzą na słońce! Chłopiec, trochę straszy od reszty, wychodzi przed próg i patrzy na mnie z niedowierzaniem. Wskazuję ręką słońce i nieporadnie staram się wyjaśnić na migi, że w moim kraju, o tej porze jest zimno, nie ma słońca. Odnoszę wrażenie, że rozumie. Odwraca się do innych i mówi coś po hiszpańsku z poważną miną. Śmiechy cichną, a na twarzach dzieciaków pojawia się autentyczny smutek. Kiwają głowami ze współczuciem. – Zimno i nie ma słońca… Ale ci gringo biedni!

To drugi i ostatni dzień na pampie. Dwa dni to niewiele. W ciągu tak krótkiego czasu o pampę można się tylko otrzeć. Oswoić ją, poczuć – nie sposób.

Kilkanaście kilometrów jazdy w siodle wyznacza kres moich możliwości, dlatego dziś po obiedzie, kiedy nasz przewodnik Andrzej Ziarko proponuje galop, wraz z kilkoma równie obolałymi osobami wybieram platformę zamontowaną na dachu trzydziestoletniej ciężarówki Toma Wesleya, którą pojadą nasze bagaże. Wyjeżdżamy z podwórka Jose i zaraz staje się jasne, że na wyboistej drodze dach samochodu nie jest dużo lepszy od końskiego grzbietu. Ciężarówka rzęzi, wspinając się na pagórki, przechyla na zakrętach, a my otoczeni obłokiem pyłu podskakujemy bezwładnie, trzymając się kurczowo, czego się tylko da. Po czterdziestu minutach dojeżdżamy do estancji Evarista, z której wyruszyliśmy na pampę wczorajszego ranka. Tom Wesley wyskakuje z szoferki i szczerzy zęby w uśmiechu. Chyba przez całą drogę rozmyślał nad tym, czy dobrze bawimy się tam, na górze.

Przekładamy bagaże z ciężarówki do czekającego przy drodze autobusu. Potem nie mamy już nic do roboty. Ci, którzy nie bali się galopu, powinni przyjechać mniej więcej za dwie godziny. Siadam przy stole, w cieniu drzewa. Czeka nas jeszcze trzygodzinna jazda autobusem do domu Toma w San Carlos de Bariloche. Tam dostaniemy coś do jedzenia i będziemy mogli się umyć. Potem spędzimy noc w autobusie, który przewiezie nas przez cały kontynent, aż do Puerto Madryn na wybrzeżu atlantyckim. Andy od Atlantyku dzieli 800 – 900 kilometrów kompletnego pustkowia. To tak, jakby między Świnoujściem a Ustrzykami Dolnymi nie było żywej duszy.

Idący po Prawej Stronie

Kiedy wczesnym popołudniem dotarliśmy do estancji Evarista, czekał na nas posiłek. Na ognisku piekła się rozciągnięta na ruszcie koza. Wiatr wydmuchiwał z ognia płonące kawałki łajna. Na pampie nie ma drzew. Jeśli gdzieś rosną, posadził je człowiek. Nie ma więc drewna, na którym można byłoby rozpalić ogień. Również dzikie zwierzęta występują zbyt rzadko, by mogły dostarczyć pożywienia. Podstawą utrzymania Indian Mapuche są owce i kozy. 'Koza na łajnie’ to dla nich odpowiednik chleba i soli. Mapuche podaje ci pieczone mięso kozy, jakby mówił: 'czym chata bogata’. Tak w każdym razie sobie pomyślałem i dlatego, gdy podczas tego pierwszego posiłku na pampie Evaristo podał Andrzejowi otoczoną galaretowatym tłuszczem nerkę, natychmiast poprosiłem o drugą. Wyssałem tłuszcz, który obficie ściekał mi między palcami i z uznaniem przytakiwałem głową. Domyślałem się, że gringo właśnie w ten sposób może okazać szacunek gospodarzom. Teraz, po dwóch dniach, nie mogę patrzeć na kozie mięso. Niech już będzie nawet dwanaście godzin w autobusie, byle tylko nad Atlantykiem dali zjeść coś innego niż kozę!

Evaristo wyciąga nóż i rysuje na ziemi linię. Następnie odmierza siedem kroków i kreśli następną. Żywo gestykulując, tłumaczy reguły gry. Czeka, aż Tom Wesley przełoży mi wszystko na angielski. Do gry, która nazywa się taba, służy kość z krowiego kolana, do której przytwierdzono z jednej strony żelazną, z drugiej miedzianą płytkę. Kością rzuca się, stojąc na linii. Musi upaść za linią drugiego gracza. Jeśli na wierzchu jest miedziana płytka – wygrałeś. Nie jest to specjalnie skomplikowana gra. Evaristo wskazuje leżący przede mną aparat fotograficzny. Chce, żebym zrobił zdjęcie kości. – Evaristo… to imię. A nazwisko? – pytam Toma. Mężczyźni wymieniają kilka zdań po hiszpańsku, po czym Evaristo bierze mój długopis i z dumą kreśli w notatniku zamaszysty podpis. Nie mogę go odczytać, spoglądam pytająco na Toma. – Neculmai – wyjaśnia Tom. – W języku Mapuche to znaczy Idący po prawej stronie.

Czarodziejskie lustro

W ciągu dwóch dni, które spędziliśmy na pampie, tylko raz przez chwilę poczułem magię tego miejsca. U Toma każdy mógł położyć się spać tam, gdzie chciał. Niektórzy spali pod dachem, inni pod gołym niebem. Położyłem się z dala od zabudowań, żeby lepiej widzieć gwiazdy. Gwiazdy nad pampą są ogromne. Święcą jak lampy naftowe. Ale to nie był jeszcze ten moment. Rano wygrzebałem się ze śpiwora i poszedłem się przejść. Odszedłem może pół kilometra. Pampa otaczała mnie ze wszystkich stron. Pagórkowaty, kamienisty krajobraz, pokryty rdzawym pyłem. Jeśli można coś usłyszeć, to tylko szum wiatru, jeśli można poczuć zapach, to tylko zapach spalonej słońcem ziemi. Wtedy właśnie przyszła ta chwila. Mogę przejść jeszcze kilometr, ale nie zobaczę nic nowego. Przejdę sto kilometrów – nic się nie zmieni. Przejdę tysiąc albo dwa – to samo. Monotonia bez miary, świat, na który czas zdaje się nie mieć wpływu, i w którym przestrzeń wydaje się pozbawiona znaczenia. Może i lepiej, że spędziłem na pampie tylko dwa dni. To czarodziejskie, ale i bezlitosne lustro. Lepiej nie patrzeć w nie zbyt długo.

Tu i teraz

W samolocie z Sao Paulo do Amsterdamu mam czas na rozmyślania. Fakt, podczas tej podróży nauczyłem się zasypiać na życzenie – w każdej pozycji, o każdej porze i w każdych okolicznościach. Jednak tym razem obiecałem sobie, że nie prześpię równika. Dziesięć dni temu, w drodze z Amsterdamu do Sao Paulo nie udało mi się wytrwać. Pierwszy raz w życiu przekroczyłem równik i przespałem tę chwilę! Kiedy zaczynają mi opadać powieki, przypominam sobie, jak podczas lotu z Puerto Madryn do Buenos Aires ktoś zauważył, że coś wycieka z prawego silnika samolotu. Od razu odechciewa się spać. Pierwszego wieczoru na pampie, kiedy siedzieliśmy u Toma przy lampie naftowej, Andrzej, snując jak zwykle swoje niesamowite gawędy o podróżach, powiedział, że najtrudniej dostrzec piękno chwili obecnej – to, co jest 'teraz’ najczęściej nabiera smaku dopiero we wspomnieniach. Opowiadając o 'wtedy’, wzdychamy z tęsknotą albo śmiejemy się do łez. 'Teraz’ pozostaje dla nas nieuchwytne. Kilka razy w życiu, w różnych miejscach na świecie udawało mi się na chwilę okiełznać niesforny czas teraźniejszy. Mijają lata, a ja do dziś mogę opisać każdy z tych momentów, przypomnieć sobie smak kawy w komisariacie w Mostarze, zapach dżungli, do której odważyłem się wejść zaledwie na kilkanaście metrów, mgliste światło latarni na jednej z ulic przy krakowskim rynku…. I pampa miała dla mnie swoje 'tu i teraz’. A równik i tak przespałem!

kliknij miniaturkę by w nowym oknie zobaczyć powiększenie

kliknij miniaturkę by w nowym oknie zobaczyć powiększenie