Olimpiada w Pjongczang to wydarzenie rozgrywane cztery lata po analogicznych zawodach, które odbyły się na terenie Federacji Rosyjskiej, w Soczi, w roku 2014. Tamte igrzyska miały być – w założeniu oficjeli rządzących jednym z naszych wschodnich sąsiadów – pokazem siły ekonomicznej, sprawności organizacyjnej i potęgi sportowej gospodarza dla całego cywilizowanego świata. Takim rosyjskim „wstawaniem z kolan” i zdobywaniem powszechnego podziwu i szacunku dla państwa, które od zakończenia zimnej wojny i klęski w tej wojnie poniesionej nie może ani zaakceptować, ani wytłumaczyć swoim obywatelom, dlaczego stało się to, co się stało.

Dopełnieniem tego godnościowego przekazu i wielkomocarstwowej narracji miał być sukces sportowy. Aby go zapewnić, za aprobatą i wręcz pod nadzorem służb państwa stworzono cały system wykorzystania niedozwolonych sposobów, w tym narzędzi dopingowych, do tego, aby sportowcy spod flagi spadkobierczyni ZSRR zdobyli maksymalną liczbę medali. Chodziło nie tylko o stosowanie niedozwolonych środków medycznych, ale też o system oszustw mający na celu uniemożliwienie niezależnym organizacjom międzynarodowym, w tym WADA (Światowej Agencji Antydopingowej), wykrycia procederu wspomagania sportowców w sposób sprzeczny z normami cywilizowanego świata.

I tak się stało. Sportowcy rosyjscy odnieśli w Soczi niespotykany sukces i zdobyli nadzwyczajną liczbę medali. Ale w dwa lata później szydło wyszło z worka i okazało się, że król jest nagi, a raczej bez niedozwolonych środków – bezsilny i bezradny. Skracając wątek: doprowadziło to do tego, że MKOL zdyskwalifikował całą grupę sportowców z Rosji, odebrał im medale olimpijskie i pozbawił Rosję możliwości startu jako kraju w następnych zawodach olimpijskich. Zatem wstając z kolan, Federacja Rosyjska i jej przywódcy walnęli głową w kant stołu i padli plackiem w atmosferze infamii i zwykłego zawstydzenia.

A teraz spójrzmy na to przez pryzmat humanistycznych i humanitarnych idei oświeceniowych. Czy można wszystkich karać za winy poszczególnych sprawców? Czy ci, co mieli cztery lata temu po kilkanaście lat, dziś przebadani na wszystkie sposoby nie mogą wziąć udziału w największym sportowym święcie ludzkości? Czy tak powinny zachowywać się instytucje, które chcą uchodzić za wzór cnót i szlachetności? Nie, nie i jeszcze raz nie! Więc zapadł iście salomonowy wyrok: ukarzmy państwo, które jest winne całego zła, ale pozwólmy gronu jego sportowców na start pod flagą Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, bez hymnu i wszelkich symboli narodowych. Zakazana została nawet obecność flag rosyjskich na trybunach i w otoczeniu obiektów olimpijskich.

Dlaczego zatem uważam OAR za parabolę dzisiejszego świata? Po pierwsze efekt OAR to klasyczny przykład wchodzenia polityki w sferę, od której powinna trzymać się z daleka. Polityka sportowi szkodzi, a słynną dyplomację pingpongową prowadzoną w latach 60. XX wieku przez USA w stosunku do maoistycznych Chin wielokrotnie zdezawuowano i ośmieszono, choćby w filmie „Forrest Gump”. W ile jeszcze sfer polityka miesza się wbrew naszym życzeniom i oczekiwaniom? W kulturę, religię, życie rodzinne, zdrowie, przedsiębiorczość… Po co i dlaczego? Bo na to pozwalamy!

 

Po drugie OAR potwierdza tezę, że nie ma takiego kłamstwa, świństwa, głupoty, pogwałcenia zasad moralnych i prawa, od czynienia których władza by się powstrzymała, dążąc do osiągnięcia prawdziwych lub tylko pozornych sukcesów propagandowych. Ergo nie ekonomia, nauka, poziom życia ani dobrobyt czy siła militarna, ale „propaganda, głupcze!”. Tym się wygrywa wybory, zdobywa wpływy i poklask zarówno krajowy, jak i międzynarodowy. Niektórzy tę wiedzę i umiejętność opanowali do perfekcji.

Oczywiście do osiągania swoich celów władza potrzebuje „użytecznych idiotów”, którzy dobrowolnie, bez szemrania, a wręcz z pieśnią na ustach będą je realizować. Dziś większość „napakowanych” medalistów z igrzysk w Soczi żyje zapewne na marginesie za marne grosze. Nawet jeśli nie są pozbawieni sportowych emerytur, to na pewno nie na taki los, prestiż i uznanie liczyli. Niełatwo żyć z etykietą oszusta, a życie choćby tylko z piętnem człowieka bez charakteru do lekkich nie należy. Niech ci, którzy nie bacząc na konsekwencje swoich zachowań, kolaborują czy tylko flirtują z władzą złą albo niegodną, o tym pamiętają!

Po czwarte OAR udowadnia tezę starą jak świat, że „oliwa sprawiedliwa, zawsze na wierzch wypływa”. Prędzej czy później prawda zwycięży i obnaży małość manipulatorów i oszustów. Zarówno tych wielkich, instytucjonalnych, jak też tych prostych, jak każdy z nas. Ślady zostawiamy wszędzie. Jest tylko kwestią czasu i wysiłku, aby do nich dotrzeć, zbadać i odczytać na nowo. Nie warto liczyć na przypadek, na to, że „mnie się uda”.

Po piąte OAR obrazuje, jak trudno jest nam być bezwzględnym i pryncypialnym. Jak bardzo chcemy być sprawiedliwi i uczciwi. Chirurg, dokonując amputacji dotkniętej gangreną kończyny, tnie na tyle daleko, żeby być absolutnie pewnym, że nie pozostawi w organizmie ani jednego zainfekowanego miejsca, bo ryzyko jest zbyt poważne – nawet gdy w grę wchodzi nadmierne okaleczenie pacjenta. A nasz świat co robi? Operuje delikatnie, aby nikogo nie urazić, nie wyciąć ani jednej zdrowej tkanki. Skutek: w czasie kontroli dopingowej w Pjongczang wykryto wśród sportowców OAR co najmniej dwa przypadki dopingowe – u medalisty z drużyny curlingowej i snowboardzistki, która na Instagramie umieściła swoje zdjęcie w koszulce promującej czystość w sporcie. O tempora, o mores!

A co z przykładu OAR można wyciągnąć dla nas? Żyjących tu i teraz w Polsce, i działających w branży IT? Ja bym wskazał na dwa aspekty. Nie warto chodzić na skróty i używać „dopalaczy”. Nie warto dla krótkotrwałych, ulotnych efektów poświęcać wieloletniego wysiłku, reputacji firmy i swojego imienia, aby wygrać kolejny puchar, plakietkę czy być uznanym – przez w rzeczy samej mało miarodajne i wiarygodne grono bądź jury – za „gazelę”, „panterę” czy innego „nosorożca” biznesu. Czy to może poprawić nam samopoczucie, kiedy rano patrzymy w lustro? A może poprawi je bardziej podpatrzenie i policzenie nie tego, ilu wrogów wykreowałem sobie wczoraj, ale ilu zdobyłem nowych przyjaciół?

Warto natomiast być stałym, zasadniczym, obiektywnym i niekonfrontacyjnym w przekazie, który adresujemy do otoczenia, do mediów i do pracowników, zarówno co kwartał, jak i codziennie. Informowanie w stylu „we are the best” albo „we are the champions” w gruncie rzeczy jest puste i śmieszne, nawet jeśli nosi jakieś znamiona prawdy. A jeśli do tego podpieramy owo twierdzenie sformułowaniem o słabościach naszych konkurentów, to nie tylko dezawuujemy nasz przekaz, ale narażamy się na porównanie do zająca z bajki o jego wyścigu z żółwiem. Zamiast krzyczeć, że biegamy szybciej niż żółw, może lepiej podkreślić jego pozytywne cechy, których nam brakuje, jak wytrzymałość, konsekwencja czy odporność na stres. To nie tylko sprawi, że wzrośnie nasza wiarygodność, ale spowoduje, że w bilansie dnia po stronie wróg nie pojawi się nowy, a może po stronie przyjaciół przybędzie choć jeden osobnik.

Na koniec dnia jesteśmy sumą tego, jak inni o nas myślą i mówią, czyli produktem propagandy. Nie możemy zatem powiedzieć, że to jest dla nas bez znaczenia, że jesteśmy ponad to. Jeśli naprawdę tak myślimy, to musimy liczyć się z klęską wizerunkową, która poprzedza zazwyczaj problemy biznesowe. Ważne nie tylko, aby inni nie mylili naszego nazwiska, ale żeby mieli na nasz temat dobre zdanie. Bo to oni i ich przekaz świadczą o nas.