Pod koniec ubiegłego roku uczestniczyłem w konferencji prasowej jednego z dostawców rozwiązań IT. Samo spotkanie niczym specjalnym się nie wyróżniało i można byłoby je podsumować sztampową formułką, że „przebiegało w miłej i przyjaznej atmosferze”. Niemniej w osłupienie wprawiło mnie pytanie jednego z dziennikarzy. Otóż mój młody kolega po fachu zapytał, w jaki sposób firma (gospodarz konferencji) zamierza walczyć z wykluczeniem cyfrowym dziewczynek? Nasz „ekspert od wychowania” przy okazji wbił szpileczkę rodzicom, zarzucając im, że nie rozumieją współczesnego świata, ponieważ swoich synków obdarowują komputerami i tabletami, a córeczkom kupują zestawy garnków i lalki. Tak być nie powinno – pouczał młody pismak. Co znamienne, menadżer, który udzielił odpowiedzi na to zaskakujące pytanie z tezą, dość płynnie wszedł w tę narrację. Przyznał, że jego firma stara się prowadzić cyfrową edukację wśród uczniów i ich rodziców, aczkolwiek nie udało im się jeszcze dotrzeć do przedszkoli.

Od pewnego czasu odnoszę wrażenie, że niektóre koncerny z branży IT biorą na swoje barki zbyt wiele obowiązków. Przypomina mi się tutaj znany wiersz Juliana Tuwima „Wszyscy dla wszystkich”, o tym, że murarz domy buduje, krawiec szyje ubrania, ale gdzieżby co uszył, gdyby nie miał mieszkania? Niestety, w XXI wieku wiersz Tuwima stracił na swojej aktualności. W obecnych czasach „murarz” nie skupia się już wyłącznie na tym, co potrafi robić najlepiej, czyli budowaniu domów. Przodownik naszej ery próbuje ratować planetę, sadzi drzewka, walczy o prawa mniejszości, stara się wychowywać obce dzieci, a czasami nawet poucza krawca… jak szyć ubrania.

Problem polega na tym, że doba ma tylko 24 godziny, a przynajmniej kilka z nich trzeba przeznaczyć na sen. Co gorsza, nasi „murarze” narzekają, że zaczyna brakować specjalistów, którzy pomagaliby im stawiać nowoczesne i funkcjonalne domy. Jakby nie patrzeć i kalkulować, prędzej czy później muszą pojawić się niedoróbki. I oby to nie były pękające ściany! 

Inną sprawą jest kwestia wychowania najmłodszych. Z pewnym podziwem patrzę na moją siostrę i jej starania wokół dziecka. Dwuletnia Matylda bawi się z rodzicami klockami rozsypanymi na dywanie, lepi ludki z ciastoliny, a w każdą sobotę cała rodzinka przygotowuje pizzę. Jak do tej pory dziecko nie miało w swoich rączkach smartfona ani tabletu. Wiadomo, że taki dzień prędzej czy później nadejdzie, aczkolwiek rodzice Matyldy chcą chronić ją przed dostępem do elektronicznych gadżetów tak długo, jak to możliwe. Wbrew temu, co ktoś może pomyśleć, rodzice Matysi wcale nie są zaprzańcami omijającymi szerokim łukiem portale społecznościowe czy Netflixa. Co nie zmienia faktu, że wychodzą z założenia, iż pierwsze lata życia malucha lepiej poświęcić na rozwój jego kreatywności w tych kierunkach, które dziecku podpowiada jego natura, a czas na technologie wcześniej czy później nadejdzie.

Oczywiście znam też rodziców, którzy podążają w zupełnie innym kierunku. Tablet zastępuje klocki, samochody, czasami nawet smoczek. Niedawno rozbawił mnie pięciolatek, który nie mógł sobie poradzić z tradycyjnym albumem ze zdjęciami. Nieborak przesuwał nerwowo paluszkami z góry do dołu kartki. Nie zadziałało.