Wszyscy nas śledzą, prawda? Google, Facebook, NSA, sklepy
internetowe – wszyscy zbierają informacje na nasz temat, wrzucają je
w tryby algorytmów obrabiających Big Data albo karmią nimi swoje systemy
CRM tak długo, aż te są w stanie przewidzieć, jakich słów będziemy szukać,
które posty zalajkujemy albo jakiej marki notebook kupimy. T-Mobile bez
szczególnego wysiłku dostaje mnóstwo danych, które aż przebierają nogami, żeby
dać się ładnie posortować, uśrednić i przerobić na wykres pokazujący moje
potrzeby tak jasno i wyraźnie, że nie sposób ich nie zrozumieć.

Tymczasem, jeśli nawet T-Mobile to robi, nie czyni
z tej wiedzy żadnego użytku. Otóż kiedy sympatyczny konsultant przedstawi
mi ofertę, okazuje się, że nijak ma się ona do moich przyzwyczajeń
i oczekiwań. Non stop korzystam z dostępu do Internetu
w smartfonie, za to limit minut wykorzystuję raz na kilka miesięcy,
a jeśli moje rachunki przekraczają stałą wartość, dzieje się tak głównie
z powodu opłat roamingowych. Tymczasem operator proponuje mi jedną trzecią
więcej minut i pakiet SMS-ów w mniej więcej podobnej cenie co przy
poprzedniej umowie. A Internet? Ach… Oczywiście, w zestawie jest
pakiet. Cztery razy mniejszy niż ten, który miałem… No i zaczyna się. Ja opowiadam
o moich potrzebach i określam, ile jestem gotów za to płacić.
Konsultant najpierw próbuje wybrać odpowiednią pozycję z tabeli, potem
zaczyna żonglować pakietami, taryfami i ofertami, wreszcie w rozpaczy
idzie do przełożonych pytać, czy można nietypowo połączyć A z B albo
C z A i dodać do tego D. Trwa to godzinę i stanowi
prawdziwą próbę cierpliwości zarówno dla mnie, jak i dla konsultanta.

Dlaczego operator, zamiast
skorzystać z tych wszystkich niecnie zebranych danych na mój temat, woli
zaproponować mi coś z księżyca – to jedna sprawa. Drugą jest fakt, że
T-Mobile nie chce ode mnie pieniędzy, które ja chciałbym zapłacić. Już
tłumaczę, co mam na myśli. Otóż najnowsza oferta, jaką dostałem, jest po prostu
wspaniała. Niższe niż dotąd miesięczne opłaty, świetny pakiet usług – naprawdę
jestem pod wrażeniem. Niestety, radość psuje mi jeden drobiazg: operator
przewidział do takiego pakietu 2 GB transferu internetowego. Dla
niektórych byłoby to aż 2 GB, dla mnie… cóż, zwykle nie przekraczam
1,2–1,3 GB miesięcznie, ale przecież to umowa na dwa lata! Przez ten czas
z pewnością pojawią się nowe powody, żeby korzystać z Internetu,
a stare będą wymagać więcej transferu niż do tej pory… Niestety, po
zwyczajowej godzinie negocjacji konsultantka powiedziała, że definitywnie nie
może mi zaproponować powiększenia tych 2 GB do 3 lub 4 GB za
jakiekolwiek rozsądne pieniądze. Trudno, pomyślałem – abonament będę miał
niższy niż do tej pory, więc jeśli czasem zdarzy mi się przekroczyć darmowy
pakiet transferu, to najwyżej dopłacę za nadmiarowe megabajty. Niestety, nic
z tych rzeczy. Po przekroczeniu 2 GB transferu nie będę płacił za
przesłane dane. Dalej używam za darmo, tyle że szybkość przesyłu spada do
absurdalnie niskiej wartości, która praktycznie uniemożliwia korzystanie ze
smartfonu. Nie mogę normalnie płacić za dostęp do sieci, nie mogę też kupić
dodatkowej paczki danych mniejszej niż 5 GB za kwotę wyższą niż cały mój
abonament. Jestem w pułapce.

 

Autor jest
redaktorem naczelnym miesięcznika CHIP.