Kto z czytelników pamięta taki twór i produkt światowego giganta – firmy Microsoft – jak Windows Vista? No, jeszcze jest paru pamiętliwych. Tym o słabszej pamięci, albo młodszym pokoleniowo, którzy nie mieli okazji z tym produktem się spotkać, powiem tyle: był to produkt na osi czasu umieszczony pomiędzy Windows XP oraz Windows 7. Wersje serwerowe i sieciowe pomijam, by nie zbudować tu muzeum produktów firmy z Redmond. Warto dodać, że Vista, jako pierwsza w tej stajni, starała się oferować klientom rozbudowany interfejs graficzny, a jej zadaniem było zastąpienie produktu, który z dzisiejszego, historycznego już punktu widzenia, jest uważany za najlepszy produkt Microsoftu, jaki wyszedł spod klawiatur i myszek programistów firmy Gates’a i jego następcy Ballmera – czyli Windowsa XP.

Te dwa elementy percepcji powodowały, że Vista była produktem ocenianym użytkowo słabo, o dużej liczbie błędów i zwykłych dziur i nie zdobyła serc użytkowników. Nie zdobyła do tego stopnia, że firmy produkujące komputery i dokonujące preinstalacji systemu operacyjnego odmawiały instalacji Visty i z uporem dostarczały wersję XP. Mało tego, największymi fanami starego systemu byli sami pracownicy Microsoftu, którzy trzymali się poprzedniej wersji Windowsów z uporem maniaka. Widząc to Steve Ballmer, którego zdecydowanie, pasja i bezpośredniość granicząca z grubiaństwem są słynne w świecie IT do dziś, podjął jednoosobowo „stalinowską” – można powiedzieć – decyzję z czasów kampanii obrony Stalingradu: „ani kroku w tył”. I tak w ciągu kilku tygodni nikt z pracowników producenta Visty nie mógł mieć na swoim komputerze innego systemu operacyjnego. Marketingowo jedyne słuszne rozwiązanie, bo: a) zwiększało gwałtownie ilość przymusowych testerów systemu niedostatecznie dopracowanego we wcześniejszych fazach produkcji; b) zmieniało optykę pracowników, którzy przestali żyć w błogim świecie stabilności i weszli w buty niezadowolonych klientów i c) dodatkowo już bez nadziei byli zmuszeni zachwalać nie do końca doskonały produkt. Operacja ta w żargonie pracowników i wewnętrznej komunikacji w firmie Microsoft otrzymała kryptonim „Share the pain”, co posłużyło mi za tytuł niniejszego felietonu. Ze wstrząsu związanego z jakością Visty Microsoft wyciągnął wiele wniosków taktycznych, operacyjnych i strategicznych. Dość powiedzieć, że potem nigdy nie podejmował decyzji strategicznych w oderwaniu od rzeczywistości produktowej, jak również wielokrotnie opóźniał daty premier, jeśli tylko uznawał, że nie dysponuje czymś, co można uznać za produkt gotowy do przekazania w ręce użytkownika.

Anegdota ta przyszła mi do głowy w związku z projektem naszego rządu, któremu po kilku zmianach nadano ostatecznie tytuł Polski Ład. Wcześniej przymierzano się do nazwy Nowy Ład, na wzór programu prezydenta Roosvelta w oryginale zatytułowanego New Deal i rzeczywiście skierowanego do amerykańskiej klasy średniej. Inna nazwa, która ze dwa dni żyła medialnie, to Wielki Ład, ale widać już ktoś się kapnął, że z tym „wielkim” to przesada i może skończyć się klapą, więc wybrano hasło wizerunkowo otrzaskane historycznie w okolicach Polnische Wirtschaft. Miało być pompatycznie, zamaszyście, w stylu „Misia”, dzięki któremu mieliśmy coś przekazać całemu wrogiemu nam światu. Wyszło nie jak zwykle, czyli źle. Wyszło tragicznie! Wcale nie dlatego, że w rozwiązaniu są błędy, dziury, niejasności etc. Najgorszym jest ukazanie mizerii władzy w sposobie stanowienia prawa i miałkości zaplecza merytorycznego gotowego pracować dla tego typu programów.

A teraz kilka pytań do czytelników, aby odpowiadając sobie na nie w duchu mogli wyciągnąć wnioski, a może i lepiej zrozumieli dziedzinę zarządzania projektami. Wyobraźmy sobie, że realizujemy duży projekt w naszej firmie i musimy rozważyć: czy zaczynamy od zwolnienia większości wykształconych i doświadczonych pracowników, którzy pozwolili sobie na cień zwątpienia w sens tego projektu, albo powiedzieli gdzieś na korytarzu, czy w kafeterii, że prezes to abnegat, bo ma brudne buty? Czy po ich zwolnieniu zatrudniamy rzeszę licencjatów, w tym posiadających dyplomy z historii lub socjologii, w przypadku niektórych uzyskane na uczelni typu Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej im. Nikodema Dyzmy? Czy najbardziej z nich wygadanym i aroganckim powierzamy samodzielne i decyzyjne pozycje w projekcie, jak choćby Project Manager, Stream Manager? Czy przed uruchomieniem projektu mamy przez ekspertów (choćby zewnętrznych, jeśli nie mamy własnych) policzone warianty, opracowane modele i wyznaczone cele, a nade wszystko stwierdzone, że to co robimy będzie zmniejszać entropię, czyli całość będzie mieć sens? Czy prezes firmy jest w ten projekt osobiście, zarówno merytorycznie, jak i emocjonalnie zaangażowany i z regularną częstotliwością zapoznaje się ze stopniem zaawansowania, przyjętymi rozwiązaniami, oraz ma stuprocentowe przeświadczenie, że projekt jest zharmonizowany i zakorzeniony w bieżących operacjach firmy? Czy komitet sterujący ma opracowany plan testów ze szczególnym uwzględnieniem ścieżek krytycznych; czy ma plan i zakres niezbędnych przed uruchomieniem projektu szkoleń oraz komunikacji – zarówno wewnętrznej, jak i zewnętrznej? Czy jest scenariusz B, C etc. na wypadek niewypału scenariusza A?

Intuicja mówi mi, że na żaden z powyżej postawionych problemów nie ma rozwiązania w przypadku „ładu”. Cóż pozostaje? Ano rozwiązanie klasy „Share the pain”, tylko niestety wygląda na to, że „pain” pozostanie po stronie milionów obywateli, a twórcy „ładu” dokonają podziału zysków (czyli „share”), zamiast wziąć baty. Wszak każdy z nich spełniał tylko polecenia, a wśród autorów (jak się przyznali wewnątrz i po cichu) nie było ani jednego, który z uprzednio przygotowanym schematem przepływów i zazębień legislacyjnych spokojnie by przeczytał i przeanalizował cały, liczący około 700 stron dokument. W takim stanie ta „cegła” trafiła do Sejmu i tam, przy odrzuceniu wszelkich poprawek, uwag, czy choćby wskazań niekonsekwencji sygnalizowanych nie tylko przez opozycję, ale też różne organizacje, stała się obowiązującym prawem. Prawem, które musi być prostowane przez premiera, wszak konstytucyjnie odpowiedzialnego za ten „ład”, kompletnie niekonstytucyjnym stwierdzeniem, że „jeśli ktoś spośród zarabiających poniżej 12 800 miesięcznie w wyniku zastosowania rozwiązań zawartych w Polskim Ładzie straci, to będzie mógł się rozliczyć wedle zasad z roku 2021”.

Generalnie przestrzegam przed uwierzeniem w jakiekolwiek stwierdzenie tej władzy, które przez nieuwagę lub przypadek byłoby dla nas korzystne. Bo oto nasz ból, którego nie wyleczymy ani w tygodniach, ani w miesiącach po zastosowaniu kuracji polega na tym, że skutecznie zerwaliśmy więzi i relacje społeczne polegające na podziale funkcji, praw i kompetencji pomiędzy różne podmioty z założenia, nawet jeśli o sprzecznych interesach, to ze sobą współpracujące. I tak rząd albo sam, albo za sprawą „grupy posłów” zgłasza do laski Marszałka Sejmu ustawę. Ten (a dziś w zasadzie: ta) zgodnie ze wskazaniem przewodniczącego partii, do której należy, udziela, bądź nie aktu łaski i ustawę kieruje do procedowania albo do „zamrażarki”. Trzeba wiedzieć, że ten wybór dokonywany jest bez żadnego planu prac Sejmu, czy rządu, bez koniecznego sprawdzenia czy rządowe i sejmowe biura legislacyjne są gotowe do prac nad takim projektem.

I tu mamy kolejny nieład, bo pojawiło się nowe zjawisko konfliktu prawników zatrudnionych w państwowych instytucjach z prawodawcami, które sprowadza się do tego, że prawnicy protestują, ostrzegają, upominają, a Sejm mimo tego ustawy uchwala. Nie mówię już o opozycji, ekspertach, czy innych lemingach, których zastrzeżenia przyjmowane są z uśmiechem na ustach. To wszystko sprawia, że ustawy tracą swój charakter prawa stanowionego w warunkach mądrości zbiorowej, a stają się dekretami, czyli emanacją woli władzy sprawowanej przez jakieś tam grono działaczy jednej koalicji rządzącej. Jestem do głębi przekonany, że to, co spowoduje Polski Ład w sądach, jeśli chodzi o ilość kierowanych tam spraw, to będzie Armagedon i zapaść.

I tego bólu nie mamy już z kim podzielić, ale tak długo być nie może…