Na przełomie 2017 i 2018 zdecydowałem się po raz pierwszy kupić telefon wyprodukowany w Państwie Środka. To nie była łatwa decyzja. A dziś, w kontekście napięcia wokół Huawei, moje ówczesne wątpliwości wracają, i to ze zdwojoną siłą. Czy dobrze zrobiłem, kupując, w charakterze najbardziej osobistego urządzenia, smartfon z Chin?

Wcześniej telefony made in China wydawały mi się niegodne zaufania przede wszystkim ze względów technologicznych. Przez całe lata, po roku 2000, używałem Siemensa, Panasonica, Motoroli, HTC i wreszcie Samsunga. Po dobrym Galaxy S3 chciałem jednak zmienić markę. Zastanawiałem się dość długo, ponieważ lubię korzystać z telefonu w okresie wykraczającym poza około dwuletni cykl zaplanowany dla nas przez producentów. Zdarza mi się używać jednego urządzenia przez cztery czy nawet pięć lat.

O Xiaomi usłyszałem bardzo niedawno. Gdzieś w połowie 2017 r. zauważyłem, że jest taka marka, która, pojawiając się w tytule portalowego newsa, przyciąga zawsze niecodzienną liczbę czytelników. Moją uwagę zwróciło przede wszystkim to, że smartfony Xiaomi uzyskują bardzo dobre oceny użytkowników, są świeże estetycznie i tanie, jeśli spojrzeć na podzespoły, z których się składają. Ale miałem zasadniczą wątpliwość związaną z krajem pochodzenia sprzętu. Nie bojkotuję konsumencko Chin, jednak czy chcę mieć stamtąd podstawowe urządzenie, które będzie o mnie „wszystko” wiedziało?

No i właśnie minął rok, od kiedy używam Redmi Note 4. Poza kwestią bezpieczeństwa zastanawiałem się też nad tym, czy telefon, który kosztuje o połowę mniej od podobnie wyposażonego Samsunga bądź Asusa, nie okaże się z czasem mniej trwałym. Czy po kilkunastu miesiącach nie ujawnią się oszczędności na elementach smartfona innych niż procesor, pamięć RAM lub ekran. Dotąd niczego takiego nie zauważyłem. Telefon okazał się bardzo dopracowany, ergonomiczny i wydajny (choć to tylko tzw. wyższa średnia półka). Szybkość działania aplikacji pozostaje nadal taka jak na początku. I choć upadł mi kilka razy na twarde powierzchnie, ekran nadal jest w jednym kawałku.

Jeżeli chodzi o zagrożenia, na poziomie, jaki mogę obserwować, miałem tylko jedno doświadczenie, którego prawdziwego charakteru nie jestem jednak pewny. Program antywirusowy dwukrotnie wykrył aplikację zidentyfikowaną jako złośliwą. Chodziło o zaszytą w systemie operacyjnym Mi Credit, którą ESET zaliczył do kategorii SMSreg i Trojan. Z potencjalnym zagrożeniem nie dało się nic zrobić poza jego ignorowaniem. Usunięcie (wiadomo, funkcja systemowa) ani kwarantanna nie były dostępne. Z czasem antywirus przestał traktować Mi Credit jako potencjalne niebezpieczeństwo. O ile wiem, jest to aplikacja służąca do brania pożyczek, ale nieaktywna w globalnej wersji nakładki MIUI na Androida. Zdaje się, że działa tylko w Azji. Możliwe, że funkcje związane z dostępem do danych karty kredytowej i wyświetlaniem reklam są ujęte w definicjach ESET-a dotyczących potencjalnie niepożądanych aplikacji.

Wracając do afery wokół Huawei. W sensie politycznym Xiaomi to podobny przypadek, tak jak ZTE czy debiutujące w Polsce OPPO, a może kiedyś również Vivo. Każda z tych firm pochodzi z totalitarnego kraju umiejętnie wykorzystującego biznes do prowadzenia także polityki. I tu natykamy się na paradoks: Stany Zjednoczone ciągle nie położyły na stole twardych dowodów na szpiegowskie działania chińskich firm, a przecież Edward Snowden pokazał takie w odniesieniu do USA. Tymczasem bez wahania używamy iPhone’ów oraz Androida, zgadza się?