Pewnie przeszedłbym nad lekturą wspomnianego artykułu do porządku dziennego, gdyby nie fakt, że jego tezy znakomicie współgrają z moim intuicyjnym poczuciem i przeczuciem pustki kryjącym się pod tak znanymi i modnymi w biznesie bytami jak: coaching, NLP, treningi technik sprzedażowych itp. Od zawsze byłem przekonany, że większość z nich to zwykła manipulacja, która ma na celu pozorną poprawę samopoczucia podmiotów poddanych tym praktykom i podniesienie ich samooceny.

Stres, który wedle definicji Hansa Selya jest niczym innym jak „niespecyficzną reakcją organizmu na stawiane przed nim nadmierne wymagania”, jest nieuniknionym, czasami wręcz pożądanym i twórczym składnikiem naszego bytu. Sposób jego oswajania i zarządzania nim to podstawowa umiejętność jednostki i zbiorowości, w których żyjemy, czy to rodziny, grupy przyjaciół, działu w firmie, czy wreszcie państwa. Jak zatem naukowo i zgodnie z metodyką oddziaływań deterministycznych (tzn. takich, kiedy określona akcja powoduje z góry dającą się przewidzieć reakcję) można walczyć z czymś, co określane jest przymiotnikami „niespecyficzne” czy „nadmierne”? Jestem prostym inżynierem i może po prostu nie mam pojęcia, że w naukach innych niż te, w których obracam się od kilkudziesięciu lat, są dozwolone pojęcia nieostre, niejednoznaczne, owe rozmaite „może, ale nie musi”, „najczęściej prowadzi do”, „wydaje się najlepsze” itd. Bo jeśli tak, to pozwolę sobie zapytać: jak w takim razie uzyskać jednoznaczność wyników badań i doświadczeń opartych na tego typu podstawach? 

Nic dziwnego, że autor wzmiankowanego artykułu wręcz burzy się na kwalifikowanie poglądu o zdrowiu czy chorobie psychicznej osobnika na podstawie takich metod jak testy Rorschacha (to te, w których prezentuje się badanemu zestaw obrazków przedstawiających jakby plamy z atramentu z prośbą o odpowiedź na pytanie: „Co pan/pani widzi?). Mnie też to denerwuje. Oczywiście można powiedzieć, że nauka i ludzkość nie wymyśliły niczego lepszego. Czy to jednak wystarczający powód, by mimo niejednoznaczności i niedoskonałości metody skazywać kogoś na wieloletni pobyt w oddziale psychiatrycznym? A przecież do takich przypadków dochodzi, dowodząc, że „Lot nad kukułczym gniazdem” nie do końca jest czystą fikcją literacką.

 

Na szczęście w przypadku coachingu czy NLP nie występują (jeszcze?) tak drastyczne i nieuchronne efekty jak w przypadku metod znanych z psychiatrii. Ale już teraz, z wyprzedzeniem, podnoszę rękę i zgłaszam wątpliwości, by nikt nie mógł mi zarzucić, że kiedy mogłem coś na ten temat powiedzieć, wybrałem milczenie. Zwolennicy i wyznawcy stosowania psychologicznych sposobów na polepszanie życia i funkcjonowania człowieka biznesu w XXI w. zarzucą mi zapewne w pierwszej kolejności niezrozumienie tego, czym jest coaching. I nawet się z nimi zgodzę, ale nie o moją wiedzę czy niewiedzę tu chodzi. Chodzi o to, by metody psychologiczne były w biznesie i pracy HR-owej stosowane z umiarem, a więc żeby nie traktować ich jako panaceum na wszelkie problemy tego świata oraz by nie budziły złudnych nadziei, że ich implementacja z definicji przyniesie poprawę. 

Kolejna obserwacja, którą przy tej okazji podzielę się z czytelnikami, jest związana z odpowiedzią na pytanie, czy te budzące moje zastrzeżenia metody to przypadkiem nie proteza czegoś, co kiedyś występowało pod postacią mistrza, autorytetu czy mentora, z którym uczeń lub wykonawca jakiejś profesji mógł podzielić się swoimi problemami. Podobną funkcję pełnił też przyjaciel czy grono przyjaciół, przed którymi człowiek nie bał się otworzyć, a w końcu taką funkcję mógł pełnić też spowiednik (i tu proszę nie żartować, bo to niegdyś była autentycznie wyjątkowo ważna i szanowana rola społeczna). Takie osoby potrafiły pozytywnie oddziaływać na ludzką psyche, oswajać stres, słowem wspierać nas w najtrudniejszych momentach. 

Dziś nie budujemy takich struktur społecznych. Przyjaciół nie traktujemy, jak na to zasługują, i najczęściej nie mamy dla nich czasu. W zasadzie nam… przeszkadzają. Z kolei mentor czy mistrz, nie mówiąc o autorytecie, to pojęcia z lamusa. Niestety, w efekcie będziemy coraz bardziej uzależnieni od środków chemicznych i leków w stylu pierwszego historycznie polepszacza nastroju, jakim był prozac, po różne SSRI, SNRI i lewodopy. Nie zastąpią ich nawet najlepsi psychoanalitycy, coachowie czy inni spece starający się przez „miękkie”, perswazyjne techniki oddziaływać na nasze samopoczucie, w tym poczucie wartości, chęć życia i odczuwanie szczęścia. Może to nie jest optymistyczne, bo któż nie wolałby, by cierpienia jego duszy łagodziła miła, przystojna pani psycholog czule i z uśmiechem odnosząca się do jego „weltszmerców”, czasami łagodnie trzymająca nas za rękę i obiecująca, że wszystko złe minie. A to wszystko zamiast metalicznego głosu przypominajki w telefonie komórkowym z tekstem: „Weź pigułkę, weź pigułkę”. Ale od tego nie ma chyba odwrotu. Zatem, zanim zapiszemy się do lekarza, zadbajmy o krąg wiernych i zaufanych przyjaciół oraz dobre relacji z najbliższymi. To mniej ryzykowne i na pewno z mniejszymi skutkami ubocznymi.