W skutek wcześniej przyjętych postaw i postępujących za nimi decyzji społecznych, na obie te sfery mamy ograniczony wpływ. Musimy zdawać się na decyzje tych, którzy z naszego nadania sprawują władzę. Oni są za wszystko odpowiedzialni i to ich będziemy rozliczać podczas najbliższych wyborów. Niezależnie od tego, w jakiej będą w formie, ich treścią będzie syntetyczna ocena zgody rządzonych na zaproponowane sposoby sprawowania władzy.

Zanim zacznę rozważania na ten temat, wytłumaczę, co reprezentuje tytuł felietonu. Zawiera on dwa neologizmy. Pierwszy z nich jest antonimem, czyli przeciwieństwem imposybilizmu, a więc określenia użytego przez Jarosława Kaczyńskiego – na potrzeby parlamentarnej kampanii wyborczej w roku 2015 – w formie sarkastycznego epitetu opisującego politykę rządów Platformy Obywatelskiej w latach 2007–2014. Było to uderzenie w system sprawowania władzy, bazujący na respektowaniu ograniczeń wynikających z przyjętego prawodawstwa i zaciągniętych zobowiązań, w tym traktatów międzynarodowych. Konfrontacja owego imposybilizmu z obietnicą wyborczą Zjednoczonej Prawicy, że jak dojdzie do władzy, to pokaże, że możliwe, czyli trzymając się konwencji – „posybilne”, jest wszystko, tylko trzeba tego chcieć, zachęciła i przekonała rzesze wyborców, znudzonych i niezadowolonych z rządów dbających jakoby jedynie o „ciepłą wodę w kranie”, do poparcia „dobrej zmiany”. Zatem posybilizm z tytułu niniejszego felietonu to określenie polityki urzeczywistniające prymat woli władzy nad prawnie tworzonymi zabezpieczeniami i ograniczeniami, które stanowią w państwie demokratycznym bezpieczniki antyautorytarne.

Drugim jest mój własny pomysł słowotwórczy na określenie stanu, w którym ogromna grupa obywateli nie ma i nie artykułuje jakiejkolwiek opinii. Zatem trudno mieć wiedzę o jej poglądach, oczekiwaniach, czy celach, bo przecież dzisiejsze badania opinii raczej tego nie mówią w sposób wiarygodny. Ano to z greki „brak”, „nieobecność”, a theza to „twierdzenie”, „opinia” lub „pogląd”. A więc tytuł felietonu, można by opisowo sformułować jako „Rządy woli władzy w czasach, gdy większość społeczeństwa prezentuje brak swojej opinii na temat nowowykreowanej rzeczywistości”.

A teraz ad rem. Aktualna uwaga władzy w Polsce jest skoncentrowana w sposób niewłaściwy, z punktu widzenia priorytetów polskiego społeczeństwa, na dwóch celach: ograniczeniu skutków epidemii (i to wydaje się właściwie na jednym tylko jej aspekcie, mianowicie kosztach walki ponoszonych przez rząd) i jak najszybszych wyborach prezydenckich. Jest to skutek „prymatu” rzeczonego posybilizmu nad zwyczajnym, skutecznym i praworządnym modelem sprawowania władzy. Gdyby nie tyle wola jednostki, ale procesy, procedury i prawo stało na pierwszym miejscu, nikt z kulawą nogą nie zajmowałby się wyborami prezydenta, bo są one (poza jednym aspektem istotnym jedynie dla władzy) bez większego znaczenia. Dla większości społeczeństwa jest to organ fasadowy pozbawiony większej użyteczności, bo jakąż politykę w sferze stosunków międzynarodowych, czy obronności może on sprawować, nie mając odpowiedniego budżetu i ostatecznej mocy sprawczej w tych obszarach?

Natomiast, przy niezbyt silnej większości parlamentarnej, prezydent ma możliwość skutecznego torpedowania poczynań władzy wykonawczej i ustawodawczej o sile bomby atomowej. Dlatego dla rządzących jest absolutnie kluczowe, aby mieć „swojego prezydenta”. A kto nim będzie, zależy od powszechnego głosowania. Jego wynik zaś to uzewnętrznianie tego, czego społeczeństwo nie deklaruje, czyli jego „thezis” w przedmiocie zadowolenia lub jego braku z kandydujących na to stanowisko osób. A ponieważ jednym z kandydatów jest aktualnie urzędująca głowa państwa, wybory nolens volens stają się plebiscytem. A im dalej w przyszłość, tym trudniej przewidzieć jego wynik, zależny od zachowania i reakcji społecznych, bo te będą kształtować się w ogromnej mierze pod wpływem odczuwanych negatywnych skutków epidemii.

I tu wracamy do drugiego obszaru koncentracji uwagi władzy. Od samego początku jej celem było minimalizowanie kosztów walki z wirusem. Dwa przykłady na potwierdzenie tego poglądu: podejście do testów zachorowalności i „tarcze antykryzysowe”. Całe opowiadanie o bezsensowności testowania na masową skalę, wbrew zaleceniom WHO, to sposób na uniknięcie kosztów bezpośrednich związanych z testami oraz „sztucznym” zaniżeniem ilości stwierdzonych zachorowań. O pozorności tego podejścia mówią dwa fakty: badania krakowskich epidemiologów, którzy naukowo wykazali, że liczba osób zainfekowanych wirusem jest w rzeczywistości kilkakrotnie wyższa od oficjalnie stwierdzonej oraz kompletny brak (przynajmniej do czasu, gdy piszę te słowa) skutków podejmowanych działań ograniczających pandemię, mierzonych w liczbie dziennych nowych zachorowań. Polska ma relatywnie niski poziom stwierdzonych zachorowań w stosunku do populacji, co w jakiejś mierze jest wynikiem niezbyt intensywnego testowania, ale liczba nowych przypadków zachorowań utrzymuje się na stałym poziomie, mimo że w wielu krajach europejskich, po zbliżonym czasie znacząco spadła. Zatem stan jest zgodny ze starym góralskim porzekadłem: „jakbyście panocku się nie obracali, żyć zawżdy musi być z tyłu”. Czyli, czy tak, czy siak, zachorowań będzie tyle, ile wynika z populacji i jej zachowań. Zamiast jednak silnego impulsu wstępnego i relatywnie szybkiego osłabiania rozpowszechniania się zakażeń, będziemy mieli, co prawda na niższym poziomie, ale 
za to długotrwały proces ich spadku.

 

I tu wracamy do ekonomii, bo taki kształt wykresu rozwoju pandemii w Polsce będzie kontrargumentem do znoszenia związanych z nią ograniczeń. Ten zaś proces będzie powodował, że społecznie odczuwane koszty skutków COVID-19 będą relatywnie większe, zatem mogą wywoływać większą frustrację i zmianę oceny władzy. Już to widać na wykresie badania opinii na temat zaufania do działań ministra zdrowia. Po początkowo powszechnych głosach, bez mała entuzjastycznie doceniających jego wysiłki, liczba opinii negatywnych na początku maja lekko przekroczyła liczbę opinii pozytywnych w stosunku 44:42. I tego fenomenu najbardziej boją się rządzący. To zjawisko mówi, że prawdopodobieństwo reelekcji aktualnego prezydenta na drugą kadencję będzie spadać wraz z upływem czasu. A to zwiastuje kres „dobrej zmiany”, a co najmniej jej poważne kłopoty w rządzeniu przy zaktywizowaniu się kręgów i grup niezadowolonych. 

Zatem siła i wola jednostki dążącej do władzy o właściwie niczym nieograniczonych kompetencjach, kryje w sobie zawsze zalążek fermentu społecznego rodzącego rewolucję. Tak było zawsze, od czasów Cesarstwa Rzymskiego po dyktatury z drugiej połowy XX wieku. Niestety, czeka nas to dziś. Nie spodziewam się, aby nastroje społeczne stały się bardziej przychylne dla aktualnej władzy. Nie spodziewam się, aby w prostym i przewidzianym w konstytucji sposobie i procesie łatwo oddała władzę, gdyż to wiąże się dla wybranego grona przedstawicieli dzisiaj sprawujących rządy z możliwością implementacji konsekwencji nie tylko politycznych, ale też karnych, a w takich warunkach motywacja trwania „na swoim” za wszelką cenę rośnie niebotycznie.
Niech obrazem tego, co nas czeka, będzie sytuacja, z którą spotkałem się ostatnio. Poprosiłem pewnego zaufanego prawnika o pomoc w pewnym przedsięwzięciu, do którego zostałem zaproszony. ów kolega, a właściwie przyjaciel, zaczął się wić i wykręcać, tłumacząc na różne sposoby swój brak zainteresowania projektem, aż w końcu przyparty 
do muru stwierdził: Irek, idą czasy niepewne i temu nie możesz zaprzeczyć. Skutki przekształceń w wymiarze sprawiedliwości, polityce fiskalnej, czy polityce gospodarczej są w Polsce niemożliwe do oceny i obarczone wysokim ryzykiem restrykcyjności i autokratyczności. W tej sytuacji, mając zapewniony byt, ja nie chcę się angażować i udzielać zawodowo oraz ponosić odpowiedzialności za swoje rady, które mogą być niewłaściwe lub chybione na skutek jeszcze większej niż dotąd niepewności”. I tak zakończyliśmy szczerą rozmowę.

Ilu takich przedsiębiorców, managerów i czy decydentów jest dziś wśród nas? Ilu z nich po raz kolejny w swoim życiu zechce się zaangażować i zaryzykować, aby odtwarzać lub na nowo tworzyć dochody i miejsca pracy? Ilu uzna, że ma tego dość i osiądzie na zasłużonej pozycji rentiera? A to od tych postanowień, a nie decyzji o dacie wyborów prezydenta, zależeć będzie, czy w rozwoju i w poziomie życia cofniemy się o 2, 3, czy o 10 lat. Choć jest to dość oczywiste, władza tego wydaje się nie dostrzegać, koncentrując się na swoim trwaniu i umacnianiu swojego władztwa. Tylko rodzi się pytanie, czy społeczeństwo będzie dalej to milcząco akceptować. Czy posybilizmowi rządzących przeciwstawi zerwanie z prezentowaną dotychczas anotheozą?