Był taki czas, kiedy produkty „made in Japan” były uznawane za tani badziew. Nas to ominęło, bo byliśmy wówczas po złej stronie muru berlińskiego, ale jeszcze zanim ten runął, Japończycy zaczęli zachwycać konsumentów z całego świata elektroniką znakomitej jakości – magnetofonami Sanyo, 
magnetowidami JVC czy walkmanami Sony (niedługo potem stali się też ikoną solidności i nowoczesności w branży motoryzacyjnej). I mógłbym się założyć, że żaden iPhone nie dał żadnemu millennialsowi takich wrażeń estetycznych i radości, jakie ludziom z mojego pokolenia zapewniała japońska elektronika. To nie były po prostu fajne produkty. To były relikwie, które z zachodniego raju przywozili do „jaruzelskiego piekiełka” drobni handlarze, marynarze, sportowcy i inni szczęściarze, którzy dostali zgodę na wyjazd poza granice socjalistycznego grajdoła. 

Podobną transformację (do japońskiej) na rynku elektroniki użytkowej i motoryzacji przeszła Korea Południowa, a teraz śladem obu azjatyckich potęg podążają Chiny. Wprawdzie (jeszcze?) mieszkańcy z Państwa Środka nie podbili światowej motoryzacji, ale doszli do momentu, w którym zderzenie marki Huawei z twarzą Roberta Lewandowskiego nie jest uznawane za marketingowy mezalians, a chińskie 5G to pierwsza chińska technologia, w której przypadku Amerykanie i Europejczycy to followersi, a nie liderzy. Abstrahuję tu od faktu, że mimo niesamowitego tempa rozwoju nadal ponad miliard Chińczyków żyje na poziomie mieszkańców Trzeciego Świata, a rozwarstwienie społeczne jest już tam tak gigantyczne jak niemal wszystko w tym kraju. Niemniej Chiny, jak każda gospodarka, która chce się rozwijać, nie mogły już dłużej grać jedynie kartą taniej siły roboczej i musiały pójść drogą Japonii i Korei.

Kilka lat temu analitycy Stratfora, przewidując powyższy scenariusz, sprawdzili, w jakich krajach powstają nowe fabryki (głównie obuwia i montownie telefonów). 
Okazało się, że takich państw jest 16, dlatego nazwano je mianem „Post-China 16”. Większość leży u brzegów Oceanu Indyjskiego. Są to azjatyckie: Bangladesz, Myanmar, Laos, Sri Lanka, Kambodża, Wietnam, Filipiny, Indonezja, a także afrykańskie: Etiopia, Kenia, Tanzania i Uganda. Do grona nowych potencjalnych „tygrysów gospodarczych” zaliczają się poza tym: Dominikana, Peru, Nikaragua i Meksyk. Oczywiście nie wiadomo, czy każde z tych państw podąży drogą Japonii, Korei i Chin. Łączy je stosunkowo stabilna sytuacja polityczna, wystarczające do produkcji i międzynarodowego handlu warunki logistyczne, a także dostępność mało wymagających rąk do pracy. Z drugiej strony żadne z osobna nie jest w stanie zakumulować tylu inwestycji, co Państwo Środka. 
A jednak w sumie „post-chińska szesnastka” może zapewnić światowemu przemysłowi nie tylko niskie koszty produkcji, lecz także rozłożenie ryzyka wiążącego się z koncentracją produkcji w jednym państwie, które w dodatku toczy właśnie wojnę handlową ze światowym hegemonem. Wydaje się, że efekt koronawirusa może znacząco przyspieszyć postępujący już powoli proces dywersyfikacji światowej produkcji.