Polacy najlepiej znają się na medycynie, piłce nożnej i polityce. Natomiast rodzimi politycy znają się na wszystkim. W błysku telewizyjnych fleszy potrafią rozmawiać na dowolny temat: o zbiorach bawełny w Uzbekistanie, wyższości energii odnawialnej nad atomową czy wahaniach na rynku kryptowalut. Mogłoby się więc wydawać, że nieobca jest im też tematyka związana z cyberbezpieczeństwem. Zresztą taki wniosek łatwo wysnuć chociażby na podstawie reakcji posłów opozycji na utajnione posiedzenie sejmu, które odbyło się 16 czerwca. Wielu parlamentarzystów poczuło się urażonych faktem, że w czasie tego spotkania zaserwowano im kurs z cyberbezpieczeństwa. Przy czym posłowie narzekali przede wszystkim na… zbyt niski poziom szkolenia.

Kilka dni później przysłuchiwałem się dyskusji polityków toczącej się w jednym ze studiów telewizyjnych. „Jak często zmieniacie panowie hasła do swoich kont pocztowych?” – zapytał w pewnym momencie redaktor prowadzący program, po czym… zapadła cisza. W końcu jeden z posłów z marsową miną oznajmił, że najgorsze to zapomnieć hasło. Inny dodał, że świetnym zabezpieczeniem jest Face ID, a trzeci podsumował dyskusję stwierdzeniem, że Michał Dworczyk nie padł ofiarą cyberataku, bo za jego czasów ofiarą nazywało się kogoś, kto nie radził sobie na wuefie. W innej audycji jeden z senatorów przyznał, że używa konta Gmail zarówno do korespondencji służbowej, jak i prywatnej. Robi tak, bo Kancelaria Senatu nie założyła senatorom skrzynek pocztowych, choć takowe mają posłowie.

Znajomy informatyk, który współpracuje z instytucjami państwowymi, dostrzega pozytywy tego zaniedbania. Jego zdaniem poczta Gmail czy Wirtualnej Polskiej jest lepiej zabezpieczona niż ta w domenie sejm.pl. Również instytucje rządowe, odpowiedzialne za cyberbezpieczeństwo, działają na zasadzie „silni, zwarci, gotowi i… jakoś to będzie”. Mimo że już niejednokrotnie w naszej historii przekonaliśmy się, że ta metoda nic nie daje. Do tego dochodzi kwestia niezbyt konkurencyjnych wynagrodzeń. W rezultacie najlepsi specjaliści odchodzą do świata biznesu, a ich rotacja w instytucjach państwowych stanowi poważne wyzwanie. Szczególnie jest to kłopotliwe w przypadku zaawansowanych systemów bezpieczeństwa, których obsługa wymaga wysokich kompetencji.

Jednak najsmutniejsze w tej całej historii jest postępowanie polityków, którzy nie potrafią zjednoczyć się w trudnej sytuacji. Jedni kwestionują fakt, że mamy do czynienia z poważnym atakiem hakerskim, obwiniając rząd o karygodne zaniedbania. Z kolei politycy Zjednoczonej Prawnicy drwią ze swoich konkurentów, przypominając im kelnerów z restauracji Sowa & Przyjaciele.

Ktoś może powiedzieć, że gdzie indziej jest lepiej. Otóż niekoniecznie. Joe Biden zadziwił amerykańskich specjalistów od bezpieczeństwa, proponując Putinowi porozumienie, na mocy którego obie strony, zobowiązują się do zaniechania cyberataków na 16 wyznaczonych przez władze sektorów biznesowych. Ciekawe, jaka byłaby reakcja społeczeństwa, gdyby amerykański prezydent wpadł na pomysł, aby podpisać tego rodzaju umowę o bombardowaniu miast. Drodzy Rosjanie, nie zrzucajcie bomb na Waszyngton i Nowy York, natomiast jak weźmiecie na cel Indianapolis i Seattle, to nie będziemy się o to czepiać. Taka współczesna, geopolityczna wersja westernowego „prosimy nie strzelać do pianisty”…