Obraz wielkiej, chciwej i bezwzględnej korporacji wrósł
w naszą świadomość, stając się jedną z ikon popkultury i jednym z najczęstszych „czarnych
charakterów”, zarówno w hollywoodzkich thrillerach, jak i codziennych
narzekaniach na to, że jest źle. Jeśli się nad tym zastanowić, chciwość nie
tylko nie jest dla firm niczym złym, ale wręcz przeciwnie – jest im
absolutnie niezbędna do zdrowego funkcjonowania. Tak jak nóż, który został
stworzony do cięcia i w związku z tym musi być ostry, tak samo
firma istnieje, żeby przynosić zysk – musi więc być chciwa.

Jednak to, co dobre dla
firm, nie musi być dobre dla nas. Jeśli ktoś nie zachowa ostrożności przy
obchodzeniu się z nożem, może się paskudnie pokaleczyć. A jeśli ktoś
traktuje reklamy jak prawdy objawione, szybko obudzi się z pustym
portfelem i mnóstwem zbędnych rzeczy. Tak się jednak składa, że uczymy się
obchodzić z nożami – i wolnym rynkiem – od chwili, kiedy
zaczynamy sami sobie robić kanapki do szkoły. Dlatego fakt, że korporacje
próbują na nas zarobić na wszelkie sposoby, może nas oburzać, może nas
denerwować, ale na pewno nas nie zaskakuje. Chciwość wielkich korporacji jest
normalną częścią naszego życia.

Cały ten przydługi nieco
wstęp ma służyć za tło dla myśli, która uderzyła mnie jakiś czas temu. Otóż zrozumiałem,
że nie boję się chciwych korporacji. Są przewidywalne, są normalne. Boję się za
to korporacji, które zamiast zarabiania pieniędzy stawiają sobie za cel zmianę
świata na lepszy. Kupując produkty lub usługi danej firmy, dokonujemy prostej
kalkulacji korzyści i kosztów. Jeśli uznamy, że korzyści są za małe albo
koszty za duże – decyzja jest jasna. Oczywiście firma może używać różnych
sposobów, czasem nie całkiem czystych, żeby przekonać nas o tym, że wyższe
koszty są uzasadnione, ale cały czas chodzi o produkt, rynek, kupno
i sprzedaż. Tym, z czym nie wiem, jak sobie poradzić, jest
korporacja, która nie tylko chce sprzedać mi swój produkt, ale też uczynić mnie
szczęśliwym.

Od razu rodzi się szereg pytań: na jakiej podstawie
ustalili, czego mi do szczęścia potrzeba? A co jeśli ja jednak nie mam ochoty
na takie właśnie szczęście? Może to kwestia złych doświadczeń
z ideologiami, które też chciały szczęścia wszystkich ludzi, niemniej taka
sytuacja budzi mój poważny niepokój. Tym bardziej że korporacja deklarująca, iż
chce zmieniać świat na lepszy, ma więcej pieniędzy niż dowolne państwo
afrykańskie i większość europejskich, a jej wpływy można śmiało
porównywać z wpływami pomniejszych mocarstw.

Oczywiście nikt mnie do niczego nie zmusza, ale jeśli
produkty i usługi danej firmy są wszędzie i za darmo, to stopniowo
pole manewru zaczyna się zawężać. Kupując produkt takiej firmy – często
„kupując” w sensie metaforycznym – płacimy zań w sposób
pośredni. Nieświadomie robimy coś więcej, niż tylko kalkulujemy koszty
i zyski z używania produktu. Budujemy lepszą przyszłość świata.
A przynajmniej, lepszą zdaniem przywódców korporacji.

Szczerze mówiąc, tęsknię za czasami, kiedy idąc na zakupy,
musiałem martwić się tylko o to, żeby nie dać się naciągnąć. Teraz
dodatkowo muszę zastanawiać się, jaka jest definicja powszechnego szczęścia
danej korporacji i czy aby na pewno chcę przyłożyć rękę do realizacji jej
wizji. I myślę sobie – jak pięknie było, kiedy wszystko opierało się
tylko na chciwości…

 

Autor jest
redaktorem naczelnym miesięcznika CHIP.