Wiem, że właśnie podpadam sporej grupie osób z branży, ale powiem krótko: nie potrzebujemy resortu cyfryzacji. To znaczy nie potrzebujemy do tego, żeby Polska była krajem rozwiniętym cyfrowo, bez względu na to, jak oceniamy dotychczasowe osiągnięcia naszych urzędników w tej kwestii. A tutaj opinie są podzielone i nie brakuje ani tych chwalących ani ganiących dokonania resortu pod rządami (kolejno): prof. Michała Kleibera, Michała Boniego, Rafała Trzaskowskiego, Andrzeja Halickiego, Anny Streżyńskiej i Marka Zagórskiego. Przy czym, ciekawostka, są tacy, którzy uważają, że jedynie okres rządów Anny Streżyńskiej był tym jedynym słusznym, a wcześniej i potem nie działo się nic specjalnie godnego uwagi.

I teraz, niezależnie od tego, jak oceniamy poszczególnych ministrów i projekty realizowane przez ministerstwo cyfryzacji, jedno jest pewne: według Indeksu Gospodarki Cyfrowej i Społeczeństwa Cyfrowego Polska od lat znajduje się grubo poniżej unijnej średniej pod względem poziomu cyfryzacji. W tym roku wylądowaliśmy na 23 miejscu na 28 możliwych, podczas gdy rok temu byliśmy na pozycji 25, a dwa lata temu – podobnie jak obecnie – okupowaliśmy miejsce 23. Od lat kręcimy się w kółko, bez szans na szybkie dogonienie europejskich prymusów. A właśnie o tych prymusach warto napisać słów kilka, bo może ich ministerstwa cyfryzacji działają lepiej i po prostu wystarczy skopiować tamtejsze wzorce? Problem w tym, że liderzy wspomnianego indeksu takich ministerstw nie mają. Co najwyraźniej w niczym nie przeszkadza Finom, Estończykom czy Szwedom, a nawet mocno zbiurokratyzowanym Francuzom. Tacy Duńczycy obszar cyfryzacji włączyli w kompetencje ministerstwa nauki, zaś w Anglii zajmuje się tym minister, który ma na głowie jeszcze kulturę, media i sport.

Skoro lepsi od nas radzą sobie bez „swojej Anny Streżyńskiej”, to czy nam taki fachowiec jest potrzebny? A może jest, choć niekoniecznie jako szef osobnego resortu? Zwłaszcza, że jednej kwestii wręcz nie wypada w takiej dyskusji pominąć. Chodzi o aspirującą do Księgi rekordów Guinessa dotychczasową liczbę polskich ministerstw, w tym kuriozalne wręcz urzędnicze rozpasanie na poziomie wiceministrów. Dość powiedzieć, że mocno rozdęty, jak na światowe standardy, rząd premiera Cimoszewicza, liczący kilkunastu ministrów i około 60 wiceministrów przy rządach PO i PiS-u wydaje się mocno okrojony. Czy nie powinno dawać nam do myślenia, że nawet globalne supermocarstwo, jakim (wciąż jeszcze) są Stany Zjednoczone ma jedynie 15 ministerstw, przy czym na próżno szukać tam resortu cyfryzacji? Krótko mówiąc, samo ministerstwo lub jego brak nie decyduje o jakości określonego obszaru działalności państwa. Gdyby tak było, to nasza służba zdrowia, edukacja, aktywa państwowe, finanse, armia, klimat, polityka społeczna, polityka zagraniczna etc. stałyby na bardzo wysokim poziomie. A stoją?