Od dziecka słyszę, że świat staje się globalną wioską. O ile w latach 80. i 90. takie stwierdzenia można było uznać za spore nadużycie i myślenie życzeniowe, o tyle dziś wydaje się ono być jak najbardziej uprawnione. Niemal każdy ma przez cały czas w kieszeni końcówkę globalnej sieci, zawierającej mniej (przeważnie) lub bardziej (rzadko) istotne informacje umieszczone tam przez ludzi z całego świata. Internet łączy serwery ze wszystkich stron świata, a serwery nigdy nie śpią, więc nie trzeba się przejmować strefami czasowymi i każdy ma dostęp do tych samych zasobów, skądkolwiek i kiedykolwiek by się łączył…

Wszyscy żyjemy tymi samymi hitami, oglądamy te same filmy, czytamy te same artykuły. Wszyscy dzielimy się marzeniami, obawami i plotkami jak w jednej wielkiej wiosce. A przynajmniej tak nam się wydaje. Wystarczy jednak chwila zastanowienia, żeby zdać sobie sprawę, jak bardzo złudne jest to wrażenie. A potem druga, żeby zrozumieć, że tak naprawdę nie ma ono niemal żadnych podstaw. Z trzech powodów: politycznego, kulturowego i… technologiczno-psychologicznego.

Jeśli chodzi o ten pierwszy, to wbrew pozorom Internet wcale nie jest wszędzie taki sam i tak samo dostępny dla każdego. Przykładem najbardziej jaskrawym – może poza totalitarnymi skansenami takimi jak Korea Północna – są rzecz jasna autorytarne państwa o rozbudowanej cenzurze. Do tej grupy należą m.in. Chiny, Iran czy Rosja – istnieje wiele państw, które w różnym stopniu z różnych przyczyn i różnymi środkami ograniczają swoim obywatelom dostęp do sieci.

 

Chociaż na co dzień o tym nie pamiętacie, doskonale zdajecie sobie sprawę, że Chińska Republika Ludowa ma praktycznie swój własny, lokalny Internet, który z naszym ma bardzo niewiele wspólnego. W końcu, co to za Internet bez Google’a, Facebooka, YouTube’a czy Twittera? Wielki Firewall szczelnie oddziela Państwo Środka od reszty wirtualnego świata, a jego mniejsze, mniej skuteczne odpowiedniki robią to samo w wielu innych krajach, efektywnie dzieląc sieć na mniejsze kawałki.

Drugi powód to kultura. Jest rzeczą naturalną, że większość ruchu pochodzącego z krajów Europy i Ameryki Północnej generują strony z Europy i Ameryki Północnej. Podobnie jest z krajami Azji – Japonią, Indiami – czy państwami Ameryki Południowej. W pewnej mierze decyduje o tym bariera językowa (ile osób w Czechach zna hindi?), ale przede wszystkim fakt, że treści, które są dla nas interesujące, powstają w naszej strefie kulturowej.

Trzecim, najciekawszym powodem, dla którego Internet jest tak naprawdę wszechświatem osobnych planet, okazuje się zjawisko bańki społecznościowej. Polega ono na tym, że obracając się w social media w pewnym towarzystwie, oglądamy świat przez filtr upodobań naszych znajomych, ludzi podobnych do nas. Coraz powszechniejsze algorytmy dobierające treści, reklamy i informacje obserwują, co czytamy, i… serwują nam więcej tego samego. Szybko wychodzi na jaw, że świat, który widzimy, jest zupełnie innym światem niż ten oglądany przez naszego sąsiada z bloku albo rodziców szkolnej koleżanki naszej córki.

I tak, podczas gdy globalna wioska okazuje się iluzją, my zaczynamy tworzyć cyfrowe plemiona, żyjące obok siebie, ale mówiące odmiennym językiem.

 

Autor jest redaktorem naczelnym miesięcznika CHIP.