I to na całego! Największy światowy dystrybutor IT – Ingram Micro – już znajduje się w rękach funduszu „made in PRC” i w zasadzie poza Wall Street. Jego zaś sytuacja, nawiązując do treści wzmiankowanego wyżej wiersza dla dzieci, przypomina relacje buraka z cebulą. Fundusz bardzo pragnie spokojnego ułożenia relacji na rynku, przede wszystkim amerykańskim, by nabywana firma mogła skutecznie funkcjonować, więc „się tuli” do przedstawicieli tamtejszej administracji i innych oficjeli, którzy mogliby co najmniej proces współistnienia utrudnić. Tymczasem Amerykanie chcieliby „żonę mieć buraczą”, czyli pieniądze i wpływy chińskie trzymać z dala od rodzimego kraju, a wszystko inne powinno w ich zamyśle pozostawać bez zmian.

Drugi gigant i największy konkurent Ingrama, czyli Tech Data, będzie zarządzany najprawdopodobniej przez fundusz Apollo (oby bez meldunku w stylu „Houston mamy problem”…). W tym przypadku widać, że mądrzy uczą się na błędach innych i wybierają ścieżkę podobną w skutkach, ale zdecydowanie mniej kontrowersyjną w formie. Podmiot o korzeniach amerykańskich, jakim jest fundusz Apollo Global, jest łatwiejszy do zaakceptowania przez polityków waszyngtońskich i nowojorskie rynki finansowe niż chiński gracz, choć podobno pieniądze nie mają narodowości i pewnie niełatwo byłoby stwierdzić, czyimi (i w jakim wymiarze) pieniędzmi dysponuje nabywający Tech Datę. Na dziś na pewno ta transakcja będzie budzić dużo mniejsze emocje. Za to obie razem wyznaczają pewien trend na przyszłość dla innych. I to czy tego chcą, czy nie.

Przejdźmy na nasze podwórko, zanim znów odniesiemy się do światowych potęg. W Polsce ABC Data została przejęta w połowie roku przez Also, co nawiązując do Brzechwowskiego straganu, odpowiadałoby sytuacji kopru. Proces akwizycji był tak długi i męczący, że produkt i wynik końcowy utraciły swą świeżość i atrakcyjność efektu „wow”. „Koper” trochę wiądł, wszak „leżał już od wtorku” i niewiele brakowało, żeby nic z akwizycji nie wyszło. Wydaje się, a nawet głęboko jestem o tym przekonany, że to nie jest koniec tej sagi. Nie w tym roku ani zapewne w kolejnym, który już puka do naszych drzwi, ale w niedalekiej relatywnie przyszłości spodziewam się informacji o dalszych przekształceniach własnościowych w grupie szwajcarskiego gracza. Nie, nic konkretnego nie wiem na ten temat, choć pojawienie się tego typu informacji to nie kwestia „czy”, ale bardziej „kiedy” stanie się ona faktem.

 

Model został stworzony, a sprowadza się do tego, że firmy IT muszą być finansowane przez instytucje kapitałowe i uciekać z publicznego widelca, jakim jest giełda. W Polsce ze znaczących podmiotów jeszcze tylko AB nie deklaruje swej przyszłej drogi strategicznej otwarcie. Właściwie nie wiem dlaczego. Czy dlatego, że nie ma nic do powiedzenia w kwestii swojej przyszłości, czy dlatego, że ma, ale nie chce zbyt wcześnie się z tym zdradzać, by nie spalić swojego pomysłu na panewce? A może warto poczytać Brzechwę i na straganie znaleźć swój wzorzec. Może rzepa? Ta chyba jest odpowiednim desygnatem. Wszak „spójrz na rzepę, ta jest krzepka”!

Wróćmy jeszcze na stragan w jego światowym wymiarze. Xerox chce kupić HP. Xerox dla mnie, by trzymać się straganowej paraboli, to groch. Bez fajerwerków, dętego PR, okupowania pierwszych stron gazet i po wcześniejszych przejściach oraz starannie obrobionych w zaciszu domowym pracach dziś „klepie się po brzuchu” i może „żyć po trochu”. HP przypomina raczej pietruszkę – bladą i bezsenną, bo jest czym się martwić. Firmę tę w miejsce, w którym jest, doprowadziły wygórowane oczekiwania właścicieli z nowego rozdania i rozdmuchane ponad biznesową miarę ambicje zarządzających. Czy to aby Carly Fiorina, wprowadzając firmę w ostry poślizg – częściowo w wyniku zakupu światowego potentata w produkcji pecetów, czyli Compaqa– nie chciała zostać republikańskim kandydatem na prezydenta USA? Potem byli kolejni prezesi i mające przenieść firmę w świetlaną przyszłość zakupy za miliardy, które de facto poszły w błoto, i pomysły w stylu jaszczurki odrywającej się od swego ogona, który wpadł w potrzask, czyli wydzielenie w odrębny podmiot przedsiębiorstwa zajmującego się produktami typu commodity. To z kolei pomysł firmowany przez inną kobietę z ambicjami – Meg Whitman. A dziś mamy, co mamy – „pietruszkę”.

Na przykładzie HP widać wyraźnie, że strategia gwałtownych reakcji na normalne i występujące w biznesie problemy, chęci implementowania spektakularnych rozwiązań oraz imperatyw zaistnienia i przejścia do historii w roli czy to pierwszej kobiety prezydenta USA, czy zbawiciela świetnych tradycji Hewletta i Packarda to zły scenariusz na sukces. Stara mądrość ludowa mówi: siedzisz po szyję w bagnie, to się nie wierć, bo szybciej utoniesz. Co z tym będzie dalej, trudno prorokować. Możliwe są wszelkie scenariusze, od najbardziej łagodnych i optymistycznych, po krwawe i drastyczne w swej konsekwencji biznesowej. Xerox jest w takiej sytuacji, że niczego nie musi, ale nie będzie chciał czekać i być zwodzonym przez typowe w tego typu negocjacjach postawy w stylu „oferta ciekawa, ale musimy się jeszcze zastanowić” czy „wasza propozycja jest jedną z opcji, które bierzemy pod uwagę” i temu podobne. Jak zawsze w życiu paradoksalnie ten, który nie ma czasu, gra na zwłokę, a ten, który obiektywnie mógłby czekać, nie bardzo chce to robić.

Na koniec felietonu kilka uwag do przemyślenia dla naszego środowiska managerów i właścicieli firm IT. Myślę, że w realnym życiu, zwłaszcza w ostatnich czasach w naszej branży, toczy się wiele takich procesów sprzedaży-zakupu firm. Jedne, spektakularne, przyciągają uwagę publiczności i budzą jej emocje, inne toczą się w zaciszach gabinetów i sal konferencyjnych firm oraz kancelarii prawniczych specjalizujących się w przejęciach czy akwizycjach. Właściwie można powiedzieć, że jeśli firma nie rozważa tego rodzaju opcji strategicznych i na bieżąco nie analizuje swojej zdolności i atrakcyjności w procesach M&A, to nie jest firmą na dzisiejsze czasy. To nie przypadek relacji między ludźmi, gdzie stałość uczuć, wierność i lojalność ma pierwszorzędne znaczenie i największą wartość. To tylko biznes i jeśli właściciel nie wie, za ile może swoją własność sprzedać, i to dziś, nie orientuje się, choćby przez odpytywanie potencjalnych partnerów, jakie to, co posiada, ma zalety i wady, czy budzi czyjeś zainteresowanie i jest obiektywnie atrakcyjne – to prędzej czy później znajdzie się w trudnej sytuacji.

Piszę o tym, bo trochę znam nasz rynek i wiem, że niewiele podmiotów i ich właścicieli ma ten stan myślenia wpisany w geny. Regułą jest, że procesy akwizycyjne są reaktywne w stosunku do negatywnych wydarzeń, które dotykają firmy, a nie są strategicznym rozwiązaniem implementowanym wtedy, kiedy przedmiot naszej troski ma optymalną wartość i osiągnął na rynku najlepszą dojrzałość. Żeby uniknąć zaskoczeń i nie znaleźć się w wymuszonej okolicznościami sytuacji, a dodatkowo być gotowym na radykalne posunięcia, trzeba mieć poczucie, że się wie, co jest możliwe, a co nie. Wie się, do kogo można się zwrócić o pomoc, radę i wsparcie. Zna się rynek M&A, który, zapewniam, jest diametralnie inny od rynku, na którym działamy na co dzień. Dbajmy o to, by nasze zasoby nie marniały ani nie więdły, choćbyśmy wszyscy i tak, jak u Brzechwy, mieli „skończyć w zupie”.