Byli tacy, którzy nazywali go „szarą eminencją CRN-a”. Błędnie, bo nie miał wpływu na linię redakcyjną. Co jednak nie znaczy, że nie miał wpływu na redakcję. Bo miał, i to spory. Przede wszystkim w kwestii towarzyskiej, ze względu na „gadane” połączone z poczuciem humoru oraz zdrowym rozsądkiem. A że miał pamięć absolutną, ogromną ciekawość świata, zmysł obserwacji i ciągoty do filozofowania, mogłem go słuchać godzinami. Mogłem z nim przejechać 1000 kilometrów jednego dnia albo spędzić kilka dni cięgiem w podróży służbowej, i nigdy się nie nudziłem. A kiedy nie mieliśmy już o czym gadać (rzadkość), robota była ogarnięta, a my siedzieliśmy gdzieś daleko od domu w hotelowym pokoju, odpalaliśmy notebooka i oglądaliśmy „Apollo 13” – z czasem stało się to taką naszą świecką tradycją.

Hmm, biję się z myślami, co dalej napisać w tym wspomnieniu (bo ten tekst to niestety właśnie wspomnienie) o kimś, kto nie cierpiał patosu, a kto jednak na ten patos zasłużył? Owszem, nie był bez wad, jak każdy z nas. Ja byłem na niego zły, że nie w pełni wykorzystuje swój ogromny potencjał, nie tylko intelektualny. Grał na skrzypcach, grał na gitarze, dźwigał ciężary, żeglował, był fotografem i serwisantem rowerowym… Podziwiałem go za to, ale było mi przykro, tak po koleżeńsku, że nie zdołał się ustawić materialnie na tyle, żeby w pełni cieszyć się życiem. Ja wiem, że pieniądze szczęścia nie dają, ale jak ktoś musi sprzedać ukochaną „beemę” (Marek mówił, że to jedyny prawdziwy samochód, jakim kiedykolwiek jeździł), bo brakuje mu kasy na naprawę jakiejś części i szkoda, żeby wóz stał pod blokiem i rdzewiał, to… To się we mnie budziła złość, bo wiedziałem, że tak zdolny człowiek mógłby te pieniądze mieć, gdyby tego wystarczająco mocno chciał.

Z drugiej strony Marek odniósł sukces w dziedzinie, w której o sukces szczególnie ciężko, za co zawsze go podziwiałem. I nie chodzi mi o jego dumę z osiągnięć córki, o których tak lubił opowiadać. I nie chodzi mi o to, że potrafił się znaleźć w każdym towarzystwie. A także nie o to, że jak się zgodził na robotę, to ją dowoził, a jak się umówił na spotkanie to był pięć minut przed czasem. I że potrafił mnie rozbawić do łez. I miał wiedzę na prawie każdy temat, co znakomicie podsumowała nasza wspólna znajoma, kiedy w trakcie jego pogrzebu przeleciała nad nami awionetka: „Marek by nam pewnie opowiedział, co to za model samolotu i jak się tym lata”… Taki był. Ale dla mnie jest najważniejsze, że był zawsze sobą, zawsze integralny, niczego i nikogo nie udawał, walił prawdę prosto w oczy i dlatego, choć można się było z nim nie zgadzać, to nie można go było nie szanować.

Tak, niestety, nie ma już między nami Marka Zawadzkiego, naszego kolegi i przez wiele lat redakcyjnego fotografa. RIP Marku.