W 1993 r. kupiłem swój pierwszy komputer, wyprodukowany
przez Optimusa. Pecety tej marki uchodziły wtedy za nieco lepsze od
konkurencji, nazywanej klonami. Mój służył mi do… 2005 r. Oczywiście pod
koniec tego okresu bardzo rzadko z niego korzystałem, bo właściwie nadawał
się już wtedy prawie wyłącznie do pisania. Powstała na nim jeszcze moja praca
magisterska. Nie mogłem oczywiście surfować po Internecie, nie miałem dostępu
do portu USB ani CD-ROM-u. Jedyną możliwość „komunikacji” ze światem
zewnętrznym stanowiła stacja dyskietek, tzw. małych. To zresztą jedyny
podzespół, który przez te 12 lat uległ awarii. Wezwany do naprawy informatyk
był bardzo zdziwiony, że ktoś jeszcze czegoś takiego używa. Ale zdobył „nową”
stację, przyjechał i wymienił. Co ciekawe, po zdjęciu obudowy okazało się,
że wnętrze jest czyste, a więc musiała być prawie doskonale szczelna.
Prawie, bo pod jednym z elementów coś „obcego” jednak było.
A konkretnie… mała banieczka z osami.

Wróćmy do początku lat 90. Mam trochę „niemiecki” charakter.
Zatem zanim kupiłem komputer, chciałem się do tego merytorycznie przygotować.
Merytorycznie i metodycznie. Zapisałem się w krakowskim Pałacu
Młodzieży (centrum kultury) na kurs komputerowy, taki intensywny, weekendowy.
To było naprawdę ciekawe. Prawie w ogóle nie umiałem obsługiwać komputera.
Nie miałem wcześniej żadnej Amigi ani Commodore’a. Kurs był interesujący nie
tylko dlatego, że wykładowca skutecznie, krok po kroku, uczył nas, „jak to się
robi”. Ale też dlatego, że prowadzący kurs rozpoczął od opowiedzenia nam, „jak
to wszystko jest zrobione”. Czyli uczył nas nie tylko obsługi. Dowiedziałem się
wtedy, jak zbudowany jest komputer, co to jest bajt, z czego się składa,
jak dane są zapisywane na dysku, jaką strukturę mają katalogi, pliki itd. To ostatnie
stanowiło konieczność, bo uczyliśmy się jeszcze obsługi DOS-u (co prawda,
z Nortonem Commanderem jako nakładką, ale bez Windows). Dzięki takiej
metodzie nauki miałem poczucie, że nie tylko umiem używać komputera, ale trochę
rozumiem, jak to działa.

Ale o tym, że
biznesmen z Nowego Sącza miał pewien wpływ na moje komputerowe początki,
dowiedziałem się znacznie później. Byłem już dziennikarzem, kiedy
w 2002 r. cała Polska usłyszała o zatrzymaniu Romana Kluski.
Urzędnicy skarbowi podejrzewali założyciela Optimusa o wyłudzenie podatku
VAT. Ostatecznie przedsiębiorca został oczyszczony z zarzutów,
a państwo przegrywało kolejne procesy zarówno z Kluską, jak też
z następcą prawnym Optimusa, CD Projektem.

Z czasem Kluska stał się ikoną nie tylko ery
komputerowej w Polsce. Zaczął być traktowany jako symbol
przedsiębiorczości niszczonej przez aparat państwowy. Wreszcie trafił i na
orbitę polityczną. Został doradcą premiera i opracowywał tzw. Pakiet
Kluski, który miał ułatwić działalność ludziom biznesu. Z oporami i z upływem
lat, ale część jego pomysłów została zrealizowana.

W 2016 r. Roman
Kluska nadal powtarza, że w IT technologia daje wszystkim dość podobne
możliwości. A to, czy dany kraj osiąga sukces, zależy od warunków
prawnych, jakie stworzy się firmom. Wybiegając z Tech Trendów Biznes na
kolejne spotkanie, przekonywał mnie, że Polska nie musi koniecznie handlować
chińskimi urządzeniami. Ma rynek i potencjał, żeby być w światowej
czołówce.

 

Autor jest
dziennikarzem Programu 3 Polskiego Radia (m.in. prowadzi audycję „Cyber Trójka”
oraz „Puls Trójki”).