W ramach prowadzonych przeze mnie od czasu do czasu spotkań mentoringowych ktoś darzący mnie dużym zaufaniem poprosił o radę dotyczącą otrzymanej przez niego propozycji zatrudnienia. Chodziło o to, że jeden z producentów IT zaproponował mu stanowisko, którego objęcie wiązałaby się z koniecznością wyjazdu, przynajmniej na jakiś czas, z Polski i pracy poza granicami kraju, zresztą w obszarach dość luźno związanych z naszym regionem. Po otrzymaniu większej porcji wiedzy, uszczegóławiającej ofertę zatrudnienia, ku mojemu zaskoczeniu, ale z czystym sumieniem, choć z rozdartym sercem powiedziałem „jedź!”. A przecież zawsze byłem przeciwnikiem pracy za granicą, a emigracji zarobkowej zwłaszcza.

Pamiętam doskonale, kiedy sam dostałem pierwszą propozycję zarobkowania za granicą. To było w pierwszej połowie lat 80., kiedy zajmowałem się jako młody programista systemami operacyjnymi Digital Equipment Corporation, czyli DEC. Wokół mnie było straszno, brudno i przygnębiająco. Stan wojenny jeszcze nie miał się ku końcowi, robota na uczelni nudna i bez satysfakcji, a tu masz: jedna z czołowych informatycznych firm doradczo-konsultingowych o korzeniach francuskich oferuje wyjazd i udział w projekcie dla jednego z ich klientów w Niemczech Zachodnich. Była to propozycja pracy w innym świecie i za inne pieniądze, dziesiątki razy większe niż te, na które mogłem liczyć na mojej Alma Mater!

Jednak po trwającym dwa tygodnie zastanowieniu powiedziałem „nie”. Nie, bo musiałbym ograniczyć relacje z rodziną pozostałą w kraju. Nie, bo straciłbym całe podglebie kulturowe, na którym wyrosłem, i de facto musiałbym się stać gastarbeiterem. Nie, bo tzw. pierwsza Solidarność pokazała, że w tym narodzie jest siła i nadzieja na zmianę i będąc dumnym z tego, że jestem jego cząstką, chciałem brać udział w tych dopiero co kiełkujących zmianach. Zresztą na horyzoncie zaczęła jawić się jakaś nadzieja na zmiany, a władza wówczas w obszarze biznesu nie blokowała na siłę tych pierwszych, nieśmiałych możliwości. Kierując się tym poczuciem, już w 1986 r. wraz z kolegami rozpoczęliśmy „pracę na swoim”. Nie było zbyt bogato, ale razem z partnerami przełamaliśmy bariery i ograniczenia i czuliśmy się trochę jak odkrywcy. To były dla nas piękne czasy. I wiele im zawdzięczamy, bo bez nich nie byłoby wybuchu pierwszej fali przedsiębiorczości, umożliwionego przez reformy ministra Wilczka w 1988 r.

To właśnie ta fala złagodziła i zbuforowała potem szok transformacji spowodowany reformami Balcerowicza. To te pierwsze spółdzielnie, spółki i spółeczki były gruntem, na którym wyrastały pomysły na okrągły stół i zmianę władzy. Dlaczego tak uważam? Bo myślę, że to, co pionierzy przedsiębiorczości w Polsce drugiej połowy lat 80. tworzyli, to przekonanie, że „Polak naprawdę (a nie propagandowo, jak to było za Gierka) potrafi” i może osiągnąć wiele, o ile mu się nie wiąże rąk i nóg. Tak ukształtowane moje doświadczenia powodowały, że uważałem, praktycznie aż do dziś, że praca za granicą, zwłaszcza dla ludzi wykształconych, dynamicznych i przedsiębiorczych i wykonywana w sposób stały, a nie dorywczy dla załatania dziury w rodzinnym budżecie, czyli podejmowana jako swoisty element strategii życiowej, jest realizacją pewnej formy egoizmu. Egoizmu w stylu: „Ja mogę wyjechać i jadę, i co mi kto zrobi!”. Reszta się liczy mało albo wcale. Z takich powodów nigdy nikomu nie zalecałem wyjazdu, aż tu masz babo placek! Przychodzi gościu, pyta się „jechać?”, a ja mu mówię „jedź!”.

 

Co się więc stało w ciągu tych lat, że mój pogląd tak się zmienił? Otóż zmienił się charakter państwa, w którym od kilku lat żyjemy. Zmienił się tak, że dla ludzi o większym poziomie wrażliwości życie w Polsce stało się trudne i przykre. Jak się czujecie jako przedsiębiorcy, którzy dźwigają na sobie ciężar dostarczanie podatków i danin publicznych na różnego rodzaju programy, włączając w to 500+? Jak czujecie się, gdy z tych podatków 2 mld zł przeznacza się na TVP, której – po pierwsze – nie oglądacie, a po drugie – której zestawu gwiazd nie jesteście w stanie zaakceptować. Te 2 mld zł to więcej niż Jurek Owsiak był w stanie zebrać przez cały okres działania swojej Orkiestry. Czujecie wagę tych środków, czy są to tylko zimne cyfry, które papier z właściwą mu obojętnością przyjmuje? Jak się czujecie, gdy przez urzędników skarbowych jesteście traktowani jak złodzieje i wyłudzacze podatku VAT, bo was łatwo namierzyć i zniszczyć, podczas gdy prawdziwi przestępcy kryją się za drzwiami gabinetów instytucji państwa, waszego państwa? Państwa polskiego, któremu winni jesteście najwyższe i najszlachetniejsze uczucia. Innego przecież nie macie!

Większość z nas wedle zasady, że mowa jest srebrem, a milczeniem złotem, nic nie gada, tylko zasuwa na swoim poletku i rozgląda się na lewo i prawo, by nie dostać jakimś odpryskiem czy odłamkiem w głowę. Problem w tym, że siły kształtujące struktury i instytucje tego państwa nie zostały przyniesione na bagnetach żadnych obcych armii, jak to miało miejsce w PRL-u. To my, owi „We, The People” z pierwszych słów wystąpienia Wałęsy przed połączonymi izbami amerykańskiego Senatu i Izby Reprezentantów, sami tak wybraliśmy.

Problem jest jeden. Prawie 50 proc. obywateli uprawnionych do wzięcia udziału w wyborach oddaje od pewnego czasu regularnie swój głos na przedstawicieli partii, która jednoznacznie deklaruje się jako partia narodowa i socjalna! I tego żadne gadanie czy propaganda nie mogą zmienić. Nawet w nazwach wielu instytucji tworzonych lub przekształcanych w ostatnim czasie owa „narodowość” bije po oczach: Polska Fundacja Narodowa, Rada Mediów Narodowych (niedawno Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji), Narodowe Centrum Kultury, Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego (coś na bazie Państwowego Zakładu Higieny), Narodowy Instytut Sztuki Audiowizualnej, aż po Narodowy Instytut Wolności. Kiedyś w nazwach dominowały określenia „polski”, „państwowy”, „krajowy”. Dziś musi być „narodowy”, bo suweren tego pragnie, bo czuje na podstawie wpojonych mu kiedyś patriotycznych wartości, że „narodowy” to lepszy niż „polski”. Problem tylko taki, że w sferze semantycznej buduje to społeczeństwo zamknięte, a nam potrzeba otwarcia na innych jak powietrza.

Przy naszej dzietności i bez licznego, niespotykanego na dzisiejszą skalę napływu siły roboczej za 15, 20 lat w Polsce emerytury będą głodowe, bo taki mamy system – system nie kapitałowy (bo kapitał, kapitalizm – to przecież wymysły liberałów!), lecz partycypacyjny, w którym poprzednie pokolenie zatrudnionych jest utrzymywane przez pokolenie obecnie pracujących. Jeśli pokolenie pracowników ulegnie zmniejszeniu, to zwiększona liczba emerytów (choćby tylko ze względu na wcześniejsze wyże demograficzne pokoleń lat 50., czy 80.) nie może liczyć na godziwe emerytury. Inaczej budżet się załamie, podatki poszybują pod sufit, a gospodarka wpadnie w recesję. Akceptacja polityki narodowej w jej werbalnej sferze zakłada też, że Unia Europejska staje się dla wielu ciałem obcym, czy wręcz wrogim. Przesłanie propagandowe jest takie, że to UE wszystko nam narzuca, jest źródłem różnych ograniczeń i niedogodności. Gdyby nie ona, to Polska byłaby, hoho…, albo jeszcze lepsza. Tylko że to głęboka nieprawda! Polska o wiele bardziej potrzebuje Unii niż Unia Polski. Naprawdę chcemy jeszcze jednej lekcji historii? Chcemy być takim większym Krymem czy Donbasem?

Niektórzy powiedzą, że CRN to nie miejsce na manifesty polityczne. A jak i gdzie opisać powody i okoliczności upadku Optimusa czy JTT? Powody kłopotów Actionu i innych firm, których nazwy są czytelnikom dobrze znane? Jak ocenić i dyskutować wpływ otoczenia na to, co się dzieje na GPW? Ilu z was straciło swoje pieniądze, jeśli nie w jakimś przedsięwzięciu, to tylko z powodu przeceny akcji firm, których akcje nieopatrznie kiedyś nabyliście? GPW to emanacja ekonomiczno-finansowa tego, co się w Polsce dzieje. Nacjonalizacja instytucji finansowych w celach i z powodów politycznych skutkuje ucieczką kapitału, i to nie kapitału spekulacyjnego, bo ten już dawno z warszawskiego parkietu wyparował. Faktyczny brak jakiegokolwiek skutecznego nadzoru ze strony instytucji takich jak KNF czy NIK. Nazwiska prezesów obu tych instytucji pojawiają się częściej w kontekście prokuratorsko-przestępczym niż w kontekście pozytywnych przykładów i skutecznych działań na rzecz uczciwego rozwoju biznesu. To wszak wierzchołek góry lodowej, której tylko 1/7 utrzymuje się ponad poziomem lustra wody. Reszta pozostaje pod powierzchnią i dla większości jest niepoznawalna. Czy to właściwe tematy do tego magazynu? A może w większości chcielibyście, by autorzy tu publikujący pisali tu tylko o bitach, bajtach, bipsach, mipsach czy wyższości technologii A nad rozwiązaniami B? Pewnie tak można, tylko problemem pozostaje ten ucisk w okolicy mostka i uczciwie postawione pytanie, które każdy z nas może sobie co rano zadać, stając przed lustrem: czy coś zrobiłem, by moje państwo było lepsze, a perspektywy mojej rodziny pewniejsze? A może, jak profesora Sonnenbrucha z dramatu „Niemcy” Leona Kruczkowskiego, interesuje mnie wyłącznie moja spokojna, pozbawiona dylematów praca?