W ostatnim czasie w mediach, obok epidemiologów, brylują specjaliści od pracy zdalnej. Dziesiątki coachów udziela rad typu: „jak pracować w domu, żeby nie zwariować”. Każdy, kto na dobre zasmakował telepracy, patrzy na takie wskazówki z przymrużeniem oka. Może nie zaszkodzą, ale też niewiele pomogą.

Żeby stać się w pełni efektywnym zdalnym pracownikiem, potrzeba kilku długich miesięcy, w czasie których ćwiczy się sztukę walki z rozpraszaczami, a także unikania obowiązków związanych z codziennym gotowaniem, zakupami dla teściowej lub odbieraniem ubrań z pralni. Nikomu jeszcze nie udało się znaleźć na to cudownej recepty, podobnie jak na COVID-19. Niektórzy, po żmudnym treningu, wchodzą na sam szczyt, inni kapitulują już po kilku dniach. Znajoma opowiadała o koleżance, która wraz z nastaniem stanu epidemiologicznego, otrzymała propozycję przejścia na tryb pracy zdalnej i przyjęła ją z euforią. Świeżo upieczona telepracowniczka przez dwa dni wręcz bombardowała SMS-ami i e-mailami nie tylko swoją przełożoną, ale również dział IT. Trzeciego dnia otrzymała polecenie służbowe nakazujące powrót do biura.

Trzeba przyznać, że telepracownicy z epoki koronawirusa zostali rzuceni na bardzo głęboką wodę. Nie dość, że przyszło im się rozstać z dnia na dzień ze swoimi towarzyszami zza biurka, to państwo zafundowało im areszt domowy, zezwalając jedynie na skromną rozrywkę w postaci spaceru do Biedronki. „Śniadanie. Netflix. Bieganie. Netflix. Coś na obiad. Netflix. Jakiś tekst. Netflix. Szybka kolacja. Netflix. Spanie. Netflix. Śniadanie”. W taki właśnie sposób swój dzień pracy przedstawił na Twitterze jeden z naszych kolegów po fachu piszący dla Onetu.

Niezbyt mądry tweet nie dodaje prestiżu dziennikarzom internetowym, dla których praca w domu to chleb powszedni i najlepiej byłoby na takie wynurzenia spuścić zasłonę milczenia. Tymczasem rozpętała się wokół nich gorąca dyskusja. W jej ramach jeden z urzędników Ministerstwa Spraw Zagranicznych pochwalił się swoim rozkładem dnia: „Śniadanie. Maile. Telefony. Przejazd do MSZ. Sztab Kryzysowy. Maile. Rządowy Zespół Kryzysowy. Pierwsza kawa. Maile. Dyrektorzy. Depesze. Maile. Kanapka od żony. Maile. Wideokonf. Telefony. Wywiad. Maile. Telekonf. Sztab. Powrót. Wyrzuty sumienia przed dziećmi. Spanie. Śniadanie”. Wprawdzie zarobiony po pachy urzędnik skarży się, że nie ma wolnej chwili dla swoich pociech, ale znajduje czas na lans w mediach społecznościowych. Co zresztą zostało mu wypomniane: „Zapomniał Pan o Twitterze… dużo Pana tu”.

Powszechny dostęp do mediów społecznościowych i nadmiar wolnego czasu sprawiają, że każdy może napisać jakiś tekst i wielu chętnie z tego korzysta. Niedawni twardzi liberałowie, wyznawcy niewidzialnej ręki rynku, wzywają rządy do ratowania upadających firm. Jeszcze inni próbują liczyć wartość ludzkiego życia i na przykład według dziekana Wyższej Szkoły Bankowej uratowanie w czasie pandemii życia jednego Polaka kosztuje 470 tys. złotych. Z kolei doktor Kris Van Kerckhoven, stał się guru przeciwników 5G, dzięki teorii głoszącej, że koronawirus jest rozsiewany właśnie przez maszty 5G. Ogólnie rzecz biorąc brak świeżego powietrza i ruchu nie najlepiej wpływa na dojrzałe jednostki. 

Nadzieja w młodych, którzy potrafią przynajmniej wyciągnąć proste, aczkolwiek konstruktywne wnioski z zaistniałej sytuacji. „Kiedy jesteś w szkole, myślisz tylko o powrocie do domu, a teraz, gdy jesteś w domu, chodzenie do szkoły jest wszystkim, co chcesz robić” – wyznaje 17-letnia Emma w rozmowie z Wired. Ech, te paradoksy życia.