Dwa miesiące temu uczestniczyłem w spotkaniu z Dougiem Leone z Sequoia Capital. To jeden z dziesięciu największych inwestorów w Stanach Zjednoczonych, którego majątek szacuje się na 2,3 mld dol. Na pytanie, czy planuje inwestycje w europejskie start-upy, odpowiedział: „na dzień dzisiejszy interesują nas firmy z Indii, Chin czy Izraela. Europa nie wchodzi w grę. Jest tu zbyt wiele niewiadomych”. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że to nie tragedia, bo w Europie też działają fundusze ventures capitals. Niestety, trzeba pamiętać, że dysponują one mniejszymi środkami niż ich odpowiedniki  zza oceanu. Poza tym inwestorów z USA cechuje dużo większa cierpliwość niż tych ze Starego Kontynentu. Dlatego wielu Francuzów czy Włochów pakuje walizki i próbuje rozkręcić biznes w Kalifornii. Zachęcają ich do tego nie tylko bardziej klarowane przepisy czy większe możliwości w zakresie pozyskania funduszy, ale również pragmatyzm Amerykanów.

Za to Europejczycy świetnie radzą sobie w takich konkurencjach jak… żonglerka przepisami. Prawodawstwo UE oraz państw członkowskich to istny labirynt, w którym pogubią się najwięksi cwaniacy. Przykłady można mnożyć, a najświeższy dotyczy Apple’a. Koncern musi zapłacić europejskiemu fiskusowi 13 mld euro kary za unikanie podatków w latach 2004–2012. Zdaniem unijnych władz irlandzki rząd przyznał koncernowi ulgi podatkowe wbrew regułom panującym w UE. Apple na koniec 2015 r. dysponowało rezerwami gotówki oscylującymi wokół 150 mld dol., więc surowa kara, choć zaboli, raczej nie zrani amerykańskiego giganta. Niemniej opisany casus może skutecznie zniechęcić do europejskiego rynku wielu potencjalnych inwestorów. Podobnie jak problemy Ubera, który przywędrował na nasz kontynent z dalekiej Kalifornii i natychmiast wywołał falę protestów. Taksówkarze wzięli sprawy w swoje ręce do tego stopnia, że dewastowali prywatne samochody „uberowców”. Można powiedzieć, że innowacyjność bywa czasem w Europie nawet kamienowana.

Tym ciekawiej brzmią informacje, jakoby smartfony Nokii miały powrócić do gry. Niestety, nie będzie to już telefoniczna liga mistrzów, w której Finowie swojego czasu brylowali. W 2008 r. Nokia kontrolowała ok. 40 proc. globalnego rynku smartfonów, zaś najchętniej po jej produkty sięgali mieszkańcy Azji. W ciągu niespełna dekady Azjaci wspólnie ze Steve’em Jobsem wywrócili rynek smartfonów do góry nogami. W drugim kwartale bieżącego roku na czele globalnego rankingu sprzedaży znalazł się Samsung, a za nim Apple, Huawei, Ospo i Vivo. W pierwszej piątce próżno szukać reprezentanta Starego Kontynentu

Jeszcze do niedawna naszego honoru w mobilnym świecie bronił brytyjski koncern ARM, opracowujący procesory do tabletów i smartfonów. Wszystko wskazuje jednak na to, że dostawca ten niedługo trafi w ręce japońskiego SoftBanku. Kolejny europejski przyczółek oddajemy zatem przedsiębiorczym i zdolnym Azjatom… Firm z naszego kontynentu nie ma również wśród największych producentów komputerów, serwerów czy macierzy dyskowych. Ktoś powie, że hardware przestaje się liczyć, a przyszłość należy do oprogramowania. W tej kategorii Europa może wystawić zaledwie jednego silnego gracza – niemieckiego SAP-a. Czy więc europejscy przedsiębiorcy wykorzystają swoją szansę i wykreują nową Nokię? Na razie trudno o powody do optymizmu.