Dzisiaj nikt nie kwestionuje faktu, że to Ziemia krąży wokół Słońca, i raczej nie ma takich miejsc na świecie, gdzie naukowcy cierpieliby katusze za swoje poglądy. Ale zdecydowanie gorzej sytuacja wygląda w sferze światopoglądu, przekonań i wiary. Gdzie aktualnie w tym obszarze łamane są prawa człowieka, każdy z nas może wskazać z łatwością. I  – co zaskakujące – niekoniecznie są to miejsca odległe od judeochrześcijańskiej kultury Zachodu. Czy zatem dokonaliśmy kroku naprzód w rozumieniu, czym jest człowiek, czy nie? Jesteśmy bogatsi o doświadczenia przodków i dorobek epok minionych, czy pozostajemy prymitywnymi plemionami kierującymi się w życiu moralnością Kalego (o czym kiedyś na tych łamach już pisałem) i etyką kija bejsbolowego?

Odpowiedź na to pytanie jest złożona i wcale nie jednoznaczna. Dlaczego? Bo człowiek jako gatunek jest słaby, zmienny, omylny i impulsywny. W swoich wyborach nie kieruje się wyłącznie wiedzą i rozumem, ale często impulsem, emocjami i żądzami. Zatem jest w znacznej mierze istotą nieprzewidywalną, podatną na wpływy innych i od innych uzależnioną. Dlatego tak łatwo jest na niego oddziaływać i nim manipulować. Wystarczy jedynie – w skali globalnej i jednostkowej – znaleźć czułe punkty, w które trafienie powoduje oczekiwaną reakcję. Tę metodę bezwzględnie wykorzystują politycy, aby wygrywać wybory w krajach demokratycznych lub „prawie” demokratycznych bądź sięgać po władzę w systemach totalitarnych (czy to autokratycznych, czy oligarchicznych). A potem my borykamy się ze skutkami tych manipulacji.

Tak było zawsze. Takie zachowania notują dramatopisarze starogreccy czy rzymscy, o Szekspirze i jego następcach nie wspominając. Dlaczego to mnie zatem martwi? Ano dlatego, że do zwykłych zjawisk doszły dwa nowe, co może prowadzić do zanegowania jakichkolwiek wartości i kotwic naszego bytu. Tymi zjawiskami są: przyzwolenie na jawne kłamstwo w życiu publicznym idące w parze z chamstwem w stylu „nie mamy pańskiego płaszcza i co Pan nam zrobi?” oraz możliwości każdego z nas jako potencjalnego autora i kreatora informacji dzięki istnieniu otwartych mediów społecznościowych. Z powodu tych dwóch nowych fenomenów każde największe głupstwo może urosnąć do sprawy rangi globalnej, a dowolna głupota stać się symbolem i powodem walki na śmierć i życie.

To prowadzi do sytuacji, kiedy brak odpowiedzi na prymitywny atak odczytywany jest jako słabość, a podstawowymi desygnatami przywództwa stają się skuteczność, bezwzględność, populizm i bezprawie („I co nam Pan zrobi?”). Nic zatem dziwnego, że różne siły walczą o kontrolę nad wymianą myśli i informacji w Internecie, pamiętając o starym, choć jednak nieco uwspółcześnionym powiedzeniu, że kto ma Internet, ten ma władzę, bo może nadzorować infosferę, bez której tu i teraz jednostka ani zbiorowość nie mogą właściwie funkcjonować.

A tymczasem w naszym wspaniałym kraju, podlegającym nieustannej dobrej zmianie, po zakończonej dopiero co rekonstrukcji rządu nie wiadomo, czy Ministerstwo Cyfryzacji jeszcze istnieje, tylko brakuje mu szefa, czy zaginęło w walce o ważniejsze cele, czyli stało się lost in action (zbieżność z nazwą jednej z firm przeżywających turbulencje oczywiście przypadkowa). Na pewno pani Anna Streżyńska odeszła. Nie nie byłem jej fanem – co nie znaczy, że jestem lub byłem jej wrogiem – i to od czasu jej przewodzenia UKE, czyli Urzędowi Komunikacji Elektronicznej, oraz walk z teleoperatorami o koszty usług. Miałem przekonanie i mam je do dziś, że prezentuje ona typ solidnego urzędnika, o niezłych podstawach merytorycznych, ale prochu nie wymyśli. Ostatnie dwa lata te moje przeczucia potwierdziły, bo na krążące w Internecie pytania zadawane zwolennikom Pani Minister o wykazanie jej osiągnięć odpowiedzi nie znalazłem.

 

Dodatkowo sprawa CEPiK-u i kontrowersje związane z Ministrem Obrony Narodowej w kontekście pytania, gdzie ma być w strukturach rządowych ulokowana odpowiedzialność za cyberbezpieczeństwo Polski, ostatecznie przekonały autorów rekonstrukcji rządu o tym, że pani Streżyńska musi odejść. Ale eliminacja osoby nie oznacza, że rekonstruktorzy wiedzili i wiedzą, „co z tym Internetem zrobić”. Piszę, upraszczając, bo jestem przekonany, że tak politycy postrzegają cyfryzację i to, co nazywa się digital agendą, która łączy się w ich umysłach z samymi negatywnymi zjawiskami: cyberatakami, cyberwojną, cyberhejtem, cenzurą Internetu (a w zasadzie kłopotami z jej egzekucją), monopolem koncernów informatycznych, wyciekami informacji etc.

Z drugiej strony widzą oni (tzn. politycy i inni demiurdzy życia publicznego, np. Kościół), że pojawiła się kolejna sfera życia ludzkiego, która wymyka się spod ich wpływu i kontroli. Po nauce (patrz: przykład Galileusza), medycynie, życiu erotycznym, przepływie kapitału i telewizji przyszła kolej na wolność wymiany i tworzenie (!) informacji oraz treści dla masowego odbiorcy. A nasi rządzący albo chcieliby, jak struś chowający głowę w piasek, uznać, że problem ich nie dotyczy, albo chwycić rumaka wolności za wędzidło tuż przy pysku i twardą ręką poprowadzić do własnej stajni, czego przykładów nie brakuje choćby w Rosji czy Chinach.

Proszę Państwa, uprzejmie donoszę, że tak się nie da, a zwłaszcza w naszym kraju, więc nie kombinujcie, jak to kontrolować poprzez wprowadzenie kolejnych urzędów, zezwoleń i koncesji, tylko myślcie, jak skutecznie konkurować, aby to Wasze rozwiązania i treści cieszyły się zainteresowaniem, zaufaniem i estymą społeczeństwa. Nie powielajcie błędu, który popełniliście w przypadku TVP, bo jeśli się jej nie wstydzicie, to niebawem zaczniecie i żadne pieniądze nie pomogą. Choćbyście włożyli w dzieło pod tytułem „Korona królów” budżet „Titanica”, to nie uzyskacie efektu i poziomu choćby „Królowej Bony” z niezapomnianą Aleksandrą Śląską w roli tytułowej.

Brakiem wyobraźni w innym obszarze związanym ze współczesnym elektronicznym i cyfrowym światem wykazują się ci, którzy próbują zakazać handlu elektronicznego w niedzielę. Nie mam pojęcia, jak oni wyobrażają sobie egzekucję tego zakazu, jeśli stanie się obowiązującym prawem. Bo czy właściciel witryny internetowej będzie na niedzielę musiał ją zamykać, aby potencjalny klient nie mógł jej przeglądać, czy będzie mógł przeglądać, ale zablokowane będą funkcje obsługi koszyka (bo przecież wkładanie produktów do kosza to immanentna czynność jakiegokolwiek handlu), czy będzie można operować swoim koszykiem, w tym składać zamówienia, ale nikt nie będzie realizował wysyłek?

Jak zapewne zauważyliście, model ostatni to, poza nielicznymi wyjątkami, modus operandi sklepów internetowych dziś. Więc co to znaczy brak handlu w niedzielę? W gospodarce klasycznej zakaz handlu w niedzielę – szykowany przez nasze władze – to prosta sprawa: zamykamy sklepy na kłódkę, zaciągamy żaluzje, jedziemy na najbliższą stację Orlen lub Lotos i kupujemy co chcemy. Już widziałem w (nomen omen) Internecie memy i filmiki, jak na stacji benzynowej będzie się kupować wątróbkę cielęcą (a co, wszak to niedziela!) i jajka. To dopiero będą jaja. Może nawet doczekamy się jaj w wersji hybrydowej, kto wie?

I tak od Galileusza doszliśmy do paradoksów i groteskowości naszej sytuacji. Bo w Galileuszowym stwierdzeniu „jednak się kręci” zawarty jest nie tylko upór oraz niezmienność prawd i prawideł świata materialnego, fizycznego, ale też swojego rodzaju opis kondycji ludzkiej. A ta zawsze jest bardziej innowacyjna, kreatywna i praktyczna niż prawdy, kodeksy i regulacje jakiejkolwiek władzy, choćby była najbardziej restrykcyjna i skuteczna. Taka upada zresztą jeszcze szybciej, bo budzi silniejszy i bardziej powszechny opór. A zadekretowanie, że białe jest czarne (uwaga, tak ma być; tym razem to nie cytat z klasyka!) nie spowoduje, że w białym garniturze pojawimy się na pogrzebie osoby przez nas poważanej i szanowanej.