CRN Singapur, Tokio, Londyn, Nowy Jork – to najczęściej wymieniane inteligentne miasta, które są stawiane na całym świecie jako wzór. Ale czy w naszych realiach porównywanie się z takimi aglomeracjami ma sens?

Krzysztof Głuc Porównania w tej dziedzinie z reguły wykorzystuje się jako PR-owe narzędzie do uzyskania politycznego celu. Są dobre dla tych, którzy wypadają w nich korzystnie. Jeśli mają służyć czemuś pożytecznemu, powinny być prowadzone umiejętnie i z rozwagą. Oczywiście trudno przyrównywać polskie miasta do tych wymienionych, ze względu na liczbę mieszkańców, skalę rozwoju infrastruktury publicznej, ale często też różnice kulturowe i zamożność obywateli.

A czy nie jest tak, że paradoksalnie, dzięki zapóźnieniu jesteśmy na trochę uprzywilejowanej pozycji? Możemy od razu inwestować we właściwe, sprawdzone rozwiązania, nie popełniając błędów, które były udziałem innych.

Istnieje pojęcie „renta opóźnienia”. Oznacza, że co prawda z powodu opóźnienia mamy do nadrobienia wiele zadań, o których inni już zdążyli zapomnieć, ale potrwa to krócej i przebiegnie mniej boleśnie dzięki zastosowaniu bardziej nowoczesnych systemów i wzorowaniu się na innych. Problem w tym, że myśmy tę rentę już skonsumowali w drugiej połowie lat 90. To wtedy mieliśmy do czynienia z gwałtowną informatyzacją banków, placówek publicznych, urzędów, szpitali itp. Dzisiaj, po ponad 20 latach, rozwiązania zainstalowane wówczas są już przestarzałe. W tej chwili jesteśmy traktowani jak pełnoprawny rozwinięty kraj, członek Unii Europejskiej. Dlatego do porównań powinny służyć inne kraje unijne, także w kontekście parametrów cyfryzacji życia publicznego.

Ale przestrzeń infrastruktury publicznej miast nie była jeszcze wtedy informatyzowana…

Zgadza się. I to jest dla nas szansa. Dlatego jak najbardziej warto przyglądać się, co robią inni, analizować ich błędy, ale do wyników obserwacji podchodzić z dystansem. Oczywiście należy brać pod uwagę różnicę wielkości informatyzowanych państw i miast. Korzyści, które uzyskano w dużych aglomeracjach, mogą być większe lub przynajmniej łatwiej zauważalne niż w miejscowościach, gdzie mieszka mniej niż milion osób. Z drugiej strony niektóre fakty prezentowane są w celu osiągnięcia korzyści wizerunkowej, np. że cała Estonia została pokryta sygnałem sieci Wi-Fi. Trzeba jednak pamiętać, że to państwo siedmiokrotnie mniejsze od Polski, a mieszkańców ma mniej niż Warszawa. Dlatego nigdy nie powinno się porównywać zaawansowania informatyzacji w państwach czy miastach jako całości, raczej konkretne funkcjonujące w nich usługi publiczne.

Wizjonerzy wskazują korzyści z połączenia różnych dziedzin w ramach inteligentnego miasta. Na przykład synchronizacja danych z wideomonitoringu, informacji o transporcie publicznym, sytuacji na drogach i poziomie obłożenia szpitali zdecydowanie usprawniłaby udzielenie pomocy ofiarom poważnego wypadku drogowego. Dzięki temu centrum zarządzania kryzysowego wiedziałoby, którędy powinny jechać karetki i do których szpitali, aby jak najszybciej zapewnić pomoc poszkodowanym. Tego typu innowacyjne systemy zostały już wdrożone na świecie. Czy z polskiej perspektywy jest sens wprowadzania w życie takich rozwiązań i czy korzyści z nich są aż tak duże, żeby uzasadnić wydatki na utworzenie tak gigantycznego systemu?

Gdyby zapytano mnie o to 3–4 lata temu, kiedy – jak wielu – byłem zafascynowany koncepcją inteligentnego miasta, powiedziałbym, że tego typu systemy trzeba wdrażać natychmiast. Ale z czasem zachwyt zmalał… Oczywiście można przyjąć założenie, że ludzkie życie jest bezcenne, więc koszty stworzenia systemu podanego w przykładzie nie powinny mieć znaczenia. Niestety, środki publiczne nie są niewyczerpane, często nie starczą na rozwiązanie nawet najbardziej przyziemnych problemów. Dlatego analiza potencjalnych korzyści, nie tylko społecznych, lecz także finansowych, musi być bardzo skrupulatna i poparta odpowiednimi testami.

Czy jednak tego typu systemy nie będą się upowszechniać ze względu na nasilającą się konkurencję wśród dostawców i na spadające ceny?

W jakimś stopniu na pewno, ale też wiele miejscowości w Polsce jest po prostu zbyt małych, aby czerpać korzyści z takich systemów. Nie mają własnego transportu publicznego, nie budują sieci przystanków, nie ma w nich szpitali czy centrów komunikacyjnych itd. Realne korzyści odniosą miasta, w których mieszka ponad 100 tys. osób. Ale informatyzacja to nie tylko „inteligencja” miast. W celu zapewnienia transparentności zarządzania, która ma pozytywny odbiór społeczny, konieczne jest integrowanie różnego typu baz zawierających informacje publiczne i zapewnienie dostępu do nich. Z ekonomicznego punktu widzenia trudno zauważyć korzyści z tego płynące, ale z czasem nastąpi rozwój przedsiębiorczości, aktywizacja obywateli, a więc np. wzrosną kwoty wpłacane w ramach podatków do budżetu miast. Oczywiście to proces bardzo długi i dość złożony, trudny do zaobserwowania w jednej czy dwóch kadencjach samorządów.

 

Jak w takim razie ocenić obecny poziom informatyzacji w Polsce?

Przede wszystkim trzeba zaznaczyć, że dyskusja o inteligentnych miastach nie jest już tak intensywna jak kilka lat temu. Temat stał się niejako codziennością. Oczywiście nie oznacza to, że wszystkie miasta są już inteligentne, ale pozwala na bardziej trzeźwe spojrzenie na problem, podejście z większą pokorą i rezerwą, a także ze zrozumieniem obiektywnych ograniczeń. Obecny poziom informatyzacji można uznać za średni, mamy przykłady dobrych i słabszych rozwiązań. Jesteśmy w ciekawym momencie. Spójrzmy, kto rządzi krajem i samorządami – ludzie w wieku średnim, koło pięćdziesiątki, którzy uczyli się świata cyfrowego i nie funkcjonowali w nim od początku. Często kwestię cyfryzacji traktują jak modę albo zło konieczne, kulturowo niemal obce. Ale równocześnie mamy do czynienia z grupą już świadomych, pełnoprawnych i pełnoletnich obywateli, którzy w tym świecie cyfrowym wyrośli. Są konsumentami usług publicznych i wyborcami, dla których cyfryzacja nie jest modą ani innowacją. Dla nich to oczywistość, naturalne środowisko.

Jak szybko to zderzenie pokoleniowe będzie miało wpływ na rzeczywistość?

Najbliższa dekada to czas cyfrowej rewolucji niezależnie od woli decydentów w administracji publicznej. Do głosu będą dochodzić ludzie świadomi nowych możliwości, dla których cyfryzacja jest elementem życia, elementem kultury własnej, a nie obcej. To będzie bardzo ważny sygnał dla rządzących. Dobrze, że mamy już Ministerstwo Cyfryzacji, ale ono nie rozwiąże wszystkich problemów. Zasadnicza część usług publicznych jest świadczona przez samorządy, przede wszystkim na szczeblu gminnym. A ponieważ w Polsce jest niemal 2,5 tys. gmin, będziemy mieli absolutnie różne podejścia do kwestii cyfryzacji. Z oczywistych powodów trudno będzie zaplanować ten proces centralnie i zapanować nad nim. Mamy strategie rozwoju przedsiębiorczości w Polsce, edukacji, wojskowości, ale nigdy nie spotkałem się ze strategią cyfryzacji gmin. Brak przejrzystego, spójnego, konsekwentnie realizowanego planu wprowadzania cyfryzacji w życiu publicznym.

Czy to oznacza, że tempo rozwoju poszczególnych regionów kraju będzie bardzo zróżnicowane?

Oczywiście to naturalne w czasie transformacji. Jedni zarządzający są bardziej świadomi, a inni mniej. Konieczne jest wywieranie presji przez młodsze pokolenia obywateli. IT oraz internet przez długie lata służyły po prostu jako narzędzie komunikacji. Dla przeciętnego człowieka poniżej 50. roku życia istnienie strony internetowej gminy, urzędu lub jakiejkolwiek instytucji publicznej nie jest niczym wyjątkowym. To oczywistość, wielkie zdziwienie budziłby brak takich stron. A jeszcze 20 lat temu były nowością. Tymczasem dla starszych osób istnienie strony internetowej danej instytucji wciąż oznacza, że jest ona ucyfrowiona. A przecież dla usług publicznych strona internetowa nie ma większego znaczenia. Ważne są usługi, do których daje dostęp, a to już sprawa bardziej skomplikowana.

W Polsce nowelizowana jest właśnie ustawa o zamówieniach publicznych. Czy ten i inne akty prawne ułatwiają czy utrudniają przeprowadzanie cyfryzacji usług administracji publicznej?

W pewnych okolicznościach nadmiar regulacji szkodzi, z drugiej strony bez nich panowałby chaos, a uczciwość konkursów na zamówienia publiczne stałaby pod znakiem zapytania. Dyskusja cały czas toczy się wokół granic swobody zamawiającego. Nadal nie może on wpisać do specyfikacji warunków zamówienia, że chce kupić konkretne rozwiązanie danej firmy. Ma prawo jedynie przedstawić opis funkcjonalny (czasami udaje się zdefiniować go tak, aby pasowało tylko jedno określone rozwiązanie, a czasem nie). Naturalnie można dyskutować, czy eliminacja tego ograniczenia nie działałaby korupcjogennie, ale nabywanie rozwiązań od zupełnie różnych dostawców, którzy akurat złożyli najlepszą ofertę albo byli po prostu najtańsi, nie ułatwia budowania długofalowej strategii rozwoju IT w danej instytucji. Po kilku latach ma ona wiele rozwiązań od wielu dostawców, którymi coraz trudniej zarządzać, w dodatku nie osiąga się efektu synergii.

Jedną z dziedzin, o której od pewnego czasu mówi się, że także wymaga regulacji, jest Internet rzeczy. Wykorzystanie tej koncepcji do budowy inteligentnych miast z pewnością uprościłoby wiele projektów, gdyż nie trzeba byłoby tworzyć drogich, odseparowanych od internetu sieci rozległych. Czy jednak, ze względów bezpieczeństwa, można sobie na to pozwolić?

Generalnie jestem zwolennikiem tworzenia systemów bazujących na otwartych zasobach, ale obserwacja tego, co obecnie dzieje się w przestrzeni internetowej, raczej nie napawa optymizmem. Państwowa biurokracja dysponuje danymi, do których ryzyko nieuprawnionego dostępu powinno być zminimalizowane ze względu na bezpieczeństwo kraju i obywateli. Oczywiście można byłoby je zabezpieczać, szyfrować za pomocą silnych kluczy, niemniej jednak ryzyko ujawnienia wciąż by istniało. Natomiast nadal brakuje spójnej polityki państwa w zakresie cyberbezpieczeństwa, a więc także Internetu rzeczy. Są jej pewne elementy, ale nie można mówić o całościowym podejściu. Sądzę, że będzie miało miejsce stopniowe ograniczanie transferu strategicznych dla państwa danych przez publiczne sieci.

 

Jak w tym kontekście sprawdziłby się blockchain, czyli mechanizm, na którym bazują cyfrowe waluty? Coraz częściej mówi się, że od strony technicznej jest wystarczająco wydajny, aby go stosować zarówno w projektach komercyjnych, jak i do autoryzacji transakcji dokonywanych przez instytucje publiczne, chociażby urzędy skarbowe…

W tej dziedzinie jestem optymistą, tym bardziej że blockchain jako mechanizm rozproszony pozbawiony jest pewnych wad, które występują w rozwiązaniach scentralizowanych. Liczba transakcji dokonywanych w ramach usług publicznych będzie lawinowo rosła. Przyczyni się do tego także młode pokolenie, dla którego płatność za usługę telefonem komórkowym to standard. Zastosowanie blockchainu można wyobrazić sobie w autoryzacji wpisów do ksiąg wieczystych albo innych transakcjach, podczas zawierania których notariusz nie byłby wówczas potrzebny.

To są jednak operacje, które obecnie nie mają wiele wspólnego z telefonem komórkowym…

Ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby miały. Właśnie dzięki mechanizmowi blockchain telefon mógłby pełnić funkcję narzędzia uwierzytelniającego, dającego dostęp do centralnego systemu. Można to zademonstrować na przykładzie płacenia rachunków za wodę. Większość osób otrzymuje fakturę na dużą kwotę co dwa, trzy miesiące. A nic nie stoi na przeszkodzie, aby wodomierz wyposażony był w nakładkę kontaktującą się z telefonem i informującą o aktualnym zużyciu wody. Klient, mając tę wiedzę, może zdecydować, kiedy chce zapłacić. Klika przycisk i faktura jest automatycznie generowana, a następnie automatycznie opłacana ze środków w banku lub karty kredytowej. W ten sposób można się rozliczać co miesiąc, co tydzień, czy wręcz, choć pewnie to absurdalne, codziennie. Termin zupełnie nie ma znaczenia, najważniejsze, że nie angażuje się do tego zadania pracowników firmy. To zapewni klientowi swobodę wyboru. Jest to swoisty rodzaj współuczestnictwa we władzy, pozostaje tylko pytanie, na ile państwo będzie chciało się nią podzielić. Cyfrowy świat przynosi dużą dozę wolności, trudno go okiełznać, dlatego jest tak „problematyczny” dla sfery publicznej.

Pozostaje kwestia technicznej implementacji, jeśli zdecydowano by się na skorzystanie z mechanizmu blockchain. Jego sukces w przypadku wirtualnych walut polega na tym, że bazuje na infrastrukturze rozproszonej, akceptacja i przetwarzanie transakcji dokonywane jest przez miliony koparek rozrzuconych po całym świecie. Czy po zastosowaniu blockchainu w administracji rządowej dopuszczalne byłoby korzystanie z globalnej infrastruktury do przetwarzania transakcji, czy jednak państwo musiałoby być właścicielem tej mocy obliczeniowej?

Odpowiedź raczej jest jednoznaczna: infrastruktura przetwarzająca powinna leżeć w gestii placówek rządowych. Trzeba zauważyć, że w przypadku bitcoinu wydajność przetwarzania zależy od liczby i mocy połączonych ze sobą koparek. Zarządzający infrastrukturą do przetwarzania transakcji usług publicznych w mechanizmie blockchain nie mogą sobie pozwolić na nagły spadek wydajności, a mógłby nastąpić, gdyby część koparek nagle została odłączona. Trudno też wymyślić uczciwy mechanizm wynagradzania właścicieli koparek.

Jaka jest rola firm integratorskich w ucyfrowieniu przestrzeni publicznej? Zdarzało się odsuwanie ich od intratnych projektów przez producentów, którzy twierdzili, że planowane w danym mieście wdrożenie jest wyjątkowo unikalne i skomplikowane, w związku z czym nikt – oprócz producenta – nie ma odpowiedniej wiedzy i kwalifikacji, by je zrealizować…

Tego typu argumenty mogły być stosowane na początku powstawania tego segmentu rynku. Wówczas rolą producentów było jego kreowanie i otwieranie oczu zarządcom miast. Trzeba też zauważyć, że brali na siebie duże ryzyko w przypadku niepowodzenia projektu. Natomiast obecnie, gdy ścieżki są przetarte, rola integratorów jest nie do przecenienia. Niemożliwe, aby duzi producenci, a nawet polscy duzi integratorzy, dotarli do średnich miast, takich jak Inowrocław czy Piotrków Trybunalski. Można wręcz powiedzieć, że to dla integratorów rodzaj edukacyjnej misji dziejowej, polegającej na ciągłym tłumaczeniu i pokazywaniu korzyści, szukaniu specyficznych sytuacji do wykorzystania rozwiązań informatycznych w różnych miejscach. Powinni umieć tak dopasować systemy IT, żeby naprawdę rozwiązywały lokalne problemy. Widzę, że powstają przedsiębiorstwa, które specjalizują się w obsłudze podmiotów publicznych, inne wyodrębniają działy zajmujące się tym segmentem rynku. Przy odpowiednim podejściu, wiedza integratorów z pewnością zostanie doceniona.

Krzysztof Głuc jest absolwentem historii w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie, uzyskał stopień doktora w National Louis University w Chicago. Obecnie pracuje na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie, gdzie jest dyrektorem Małopolskiej Szkoły Administracji Publicznej i adiunktem na Wydziale Gospodarki i Administracji Publicznej. Jest także wiceprzewodniczącym Rady Miasta Nowego Sącza. W przeszłości był m.in. wiceprezesem zarządu ds. strategii i rozwoju w Sądeckich Wodociągach, wiceprzewodniczącym Zespołu ds. Aktualizacji Strategii Rozwoju Nowego Sącza 2020+ i koordynatorem Programu Kluczowego „Miasto Inteligentne”. Autor wielu projektów rozwojowych na terenie województw małopolskiego i podkarpackiego angażujących instytucje samorządu terytorialnego, organizacje pozarządowe oraz firmy. Specjalista w zakresie zarządzania projektami infrastrukturalnymi współfinansowanymi ze środków Unii Europejskiej.