Wraz z nadejściem pandemii Stany Zjednoczone prawie na dwa lata zamknęły granice przed przybyszami ze Starego Kontynentu. Mój własny rozbrat z Ameryką miał swoje plusy – pozwolił chociażby odpocząć od nieco męczących podróży za ocean. Był też na tyle długi, że zacząłem nawet trochę tęsknić za wzgórzami San Francisco, rozkrzyczanym Las Vegas czy wietrznym Chicago. W końcu, w listopadzie minionego roku, otrzymałem zaproszenie na spotkania z kilkoma startupami z Doliny Krzemowej. Miałem pewne wątpliwości, czy warto odwiedzić Wujka Sama, tym bardziej, że media od rana do wieczora bombardowały informacjami o nowej, wyjątkowo zaraźliwej wersji koronawirusa. Ostatecznie zwyciężyło coś, co Anglosasi określają jako „Zoom fatigue”.

O ile lądowanie w San Francisco było miękkie, o tyle przekraczanie granicy przypominało zderzenie ze ścianą. Amerykanie nie należą do nacji, które witają gości chlebem i solą. Wręcz przeciwnie. Upierdliwy urzędnik imigracyjny potrafi popsuć szampański humor i wyprowadzić z równowagi nawet osobników obdarzonych wyjątkową cierpliwością. I tak miałem sporo szczęścia, bowiem mój samolot z Amsterdamu wylądował jako pierwszy, w związku z tym nie stałem w kilometrowej kolejce, tak jak moi koledzy, którzy przylecieli po mnie z Londynu i Paryża. Zanim przyszło im stanąć oko w oko z funkcjonariuszem urzędu imigracyjnego, musieli odstać najmniej dwie godziny. Choć kolejkowiczów obowiązywały maseczki, to tzw. dystans społeczny nie obowiązywał – ludzie wchodzili sobie niemal na plecy. Co wcale nie oznacza, że Amerykanie, a przynajmniej Kalifornijczycy, nie przestrzegają nakazów i zakazów epidemicznych. Na autobusach na przemian pojawiają się numer linii oraz ostrzeżenie: no mask, no drive. W sklepach nie spotkałem osoby bez maseczki. Za ocean nie dotarła też rozpowszechniona u nas moda noszenia maseczki pod nosem. Natomiast wśród maseczek niepodzielnie króluje model N95. Przy okazji dowiedziałem się, że badacze z Northwestern University zdążyli opracować chip montowany przy rzeczonej maseczce. Po co? Układ mierzy puls, alarmuje o przyspieszonym oddechu i wykrywa nieszczelności. Świetna zabawka dla hipochondryków.

W każdym razie umęczeni i poniewierani przez amerykańskich urzędników przystąpiliśmy do spotkań z przedsiębiorcami z Doliny Krzemowej. Jedną z ciekawszych osób był z pewnością David Flynn – postać doskonale znana, nie tylko zresztą w Kalifornii, przede wszystkim dzięki Fusion-io. Nieco starsi czytelnicy z pewnością znają tę firmę, młodsi mogą ją sobie wygooglować.

Flynn to doskonały orator, ale tym razem to nie on zrobił największe wrażenie na dziennikarzach z Europy. Gwiazdą styczniowego IT Press Tour został Albert Chen – założyciel i CEO Kalista IO. Choć określenie gwiazda nie najlepiej oddaje osobowość tego przedsiębiorcy, bo jednak początek jego wystąpienia nie był „wejściem smoka”. Jednakże czas pracował na jego korzyść – im bardziej odsłaniał tajniki opracowanej technologii pozwalającej zwiększyć wydajność dysków mechanicznych, z tym większym uznaniem na niego patrzyliśmy. Pomimo tego, że nie była to efektowna prezentacja z fajerwerkami w tle, nikt z nas nie ziewał ani nie patrzył na smartfona. A chyba każdy przyzna, że w dzisiejszych czasach to prawdziwa rzadkość. Szczerze radzę, obserwujcie Chena i jego Kalistę.