Tytułowy utwór Boccaccia z połowy XIV wieku pisany był w odpowiedzi na permanentne w owych czasach zagrożenie epidemią dżumy, najstraszniejszej wtedy choroby zakaźnej, zbierającej bogate żniwo kilkakrotnie w dziejach ówczesnej Europy. „Dekameron” (gr. „dziesięć dni”) zawiera 100 opowiadań-historyjek o różnych rodzajach miłości, które dla zabicia okresu odizolowania (dziś powiedzielibyśmy kwarantanny) opowiada sobie dziesięcioro (7 mężczyzn i 3 kobiety) przedstawicieli najwyższej klasy notabli florenckich, bawiąc się słowem i stawiając przed sobą różnego rodzaju wyzwania o charakterze retorycznym. Kategorycznie nie mylić z erotycznym, bo absolutnie kulturotwórczy, a nie pornograficzny był cel autora podczas tworzenia tego zbioru opowieści, i dopiero wpisanie jego utworu do papieskiego indeksu dzieł zakazanych spowodowało jednoznacznie dziś kojarzoną konotację „Dekamerona” z treściami, które z mocy prawa dopuszczone są dziś do emisji po godzinie 23:00.

Mnie też dopadła chęć, podobnie jak wówczas Boccaccia, do poopowiadania czytelnikom CRN-a historyjek i anegdot, które rodzą się w naszym kraju w czasach nam współczesnej pandemii, czyli epoki wirusa COVID-19. Z „Dekameronem” analogiczny może być jeszcze fakt, że ja też chciałbym w pewnej części zająć się tym, co zrobili inni, a co mistrz Wojciech Młynarski w jednej ze swoich piosenek określił mianem: „co by tu jeszcze spieprzyć, panowie, co by tu jeszcze”. Nie będą to jednak opowieści o polityce, mimo narzucających się skojarzeń, a o charakterach ludzkich, ich ułomnościach i zagubieniu w przypadku braku jednoznacznego systemu wartości i wzorców zachowań, braku odpowiedzialności oraz wpływie tego zagubienia na pozostałych członków społeczności.

Zacznę od początku. W Europie XIV wieku przyczynę epidemii lokowano w okolicy kary boskiej, która zostaje zesłana na lud, gdy nie stosuje się on do woli Stwórcy. Dziś pandemia też ma w sobie coś z kary. Może nie za nasze grzechy powszednie, ale za grzech braku rozumnego przewidywania skutków naszych działań i za grzech pychy. Jakże inaczej wytłumaczyć fakt wymknięcia się wirusa COVID-19 poza granice jego ogniska macierzystego, czyli chińskiego Wuhan? Jeśli po pierwszych sygnałach, jednoznacznie świadczących o tym, że dojdzie do groźnego wybuchu choroby, z powodów społecznych i ekonomicznych nie dokonano ścisłego zamknięcia strefy ogniska infekcji i nie wprowadzono drakońskich regulacji dotyczących kontaktu tej części społeczności z resztą świata, to co się dziwić, że infekcja się wylała.

A wszak Chiny dysponują zarówno wiedzą, jak i doświadczeniem oraz nawykami społecznymi idealnymi wprost do w miarę bezbolesnego oddzielania części swych terenów od reszty. W przeszłości robiły to wielokrotnie i skutecznie, jak choćby drastycznie ograniczając przemieszczanie się społeczeństwa w czasach tzw. Rewolucji Kulturalnej. Wówczas zablokowano rozprzestrzenianie się wirusa „wrogiej ideologii”, a dziś zlekceważono prawdziwego wirusa, zabijającego nie duszę, a ciało. Może to właśnie jest powodem, że władzy totalitarnej (wszak w Chinach nadal mamy z nią do czynienia) łatwiej jest pogodzić się z tym, że ludzie umierają na powirusowe powikłania, niż z tym, że ich umysły mogą być zainfekowane „szkodliwymi miazmatami”. Jasne, dziś Chiny to nie to samo, co 60 lat temu. Powiązane ze światową gospodarką milionami nici i relacji nie dają się izolować również z tego powodu, że na przykład dla naszej branży oznaczałoby to drastyczny spadek dostępności produktów IT. Wśród nas nie ma na to zgody, jak i nie było wśród decydentów lokalnych i centralnych władz prowincji Wuhan. Zatem brak zdecydowania i błędne policzenie kosztów krótkookresowych i długookresowych spowodowało opóźnianie restrykcyjnych decyzji i ich rozmiękczanie, aż do momentu, gdy rozlane mleko można było zbierać tylko ścierką.

To początek, a potem zaraza dotarła do nas. Tuż przed tym faktem, na pierwsze sygnały nadchodzące z Europy i w odpowiedzi na trudne pytania dziennikarzy, Główny Inspektor Sanitarny naszego kraju radził stosować przeciwwirusowe kuracje polegające na wkładaniu lodu w majtki (sic!). Jak widać od dekameronowych skojarzeń i jemu trudno było się odciąć. Ale skutki spadają na nas, a tenże Główny Inspektor, gdy brak jego kompetencji i nieprzygotowanie wyszły na jaw, zamiast odpowiedzialnie podać się do dymisji, jakby nigdy nic ucieka się do średniowiecznych środków antyepidemicznych i z pielgrzymką błagalną udaje się na Jasną Górę. Niech jedzie! Nie mam nic przeciw, tylko dlaczego ciągnie za sobą tłum dziennikarzy i TVP nadaje z tego wydarzenia bezpośrednia relację? Naprawdę w tym narodzie ciągle trzeba podsycać kult jakichś narodowych cudów? A co, jeśli Bóg postanowił naprawdę nas pokarać za naszą głupotę i nie sprawi tym razem cudu? Jak to z Bogiem jest, to warto zapoznać się z historią Narodu Wybranego przedstawionego w Biblii. Problem z naszymi „wierzącymi” decydentami jest taki, że „jak trwoga, to do Boga”, ale Biblii to raczej nie czytają. Może to stąd ten lekceważący i głupio-dowcipny „lód w majtkach”?

Dalej to już pozostaje mi popastwić się tylko nad partią rządzącą i jej rządem w szczególności. Ale nie będę tego robić i to nie dlatego, że przyrzekałem nie pisać o polityce na tych łamach, tylko dlatego, że nie mam za grosz przekonania, że pod rządami dzisiejszej opozycji byłoby lepiej. Ale o ludziach chyba pisać mi wolno. Moją uwagę przykuł taki jeden minister „o zmęczonych oczach”, któremu na początku pandemii ufało, wedle badań społecznych, ponad 60 proc. obywateli naszego państwa. Zatem „miałeś chamie złoty róg”. A potem? Wiemy wszyscy. Ostał się „ino sznur”! Odszedł w infamii i mimo że – może – znów będzie dobrym lekarzem, to chyba na temat jego człowieczeństwa zrodziły się i pozostaną wątpliwości. A czy te dwie sfery można oddzielać? Czy można być dobrym lekarzem (profesorem, dyrektorem, ojcem, księdzem etc.) nie będąc dobrym człowiekiem? Przynajmniej trochę dobrym?

Na zwolnione stanowisko przyszedł ktoś inny. Na konferencjach prasowych widać, że się bardziej przejmuje i ma lepszy kontakt z dziennikarzami. Ma właściwe ego! Chce działać i zgodnie z opiniami środowiska lekarskiego, podejmuje lepsze decyzje. Problemem jest fakt, że ten „o zmęczonych oczach” zarządzał działaniami służby zdrowia w pandemii o dziennej liczbie nowych zakażeń na poziomie 300–400, ten nowy ma do rozwiązania problem „działań systemu” przy codziennym wzroście nowych przypadków w liczbie 4000 – 5000. A to jest różnica. Sama matematyka mówi, że to zadanie o innym rzędzie trudności. I tak metoda „co masz zrobić dziś, kto inny zrobi jutro” obraca się przeciwko wszystkim, z decydentami na czele.

Czy można inaczej? Można! Wystarczy popatrzeć na kilka krajów. O Niemczech i Szwecji wszyscy wiedzą, że różnią się strategią, ale jedno mają wspólne! Rządzący cieszą się tam znacznie większym zaufaniem społecznym; rządzący słuchają ekspertów; rządzący komunikują się ze społeczeństwem, a ich decyzje są ludziom wyjaśniane. A na koniec: tam wszyscy podporządkowują się zaleceniom i postanowieniom właściwych służb. Jak to wygląda w praktyce, to proszę porównać zachowanie w dzisiejszych czasach publiczności stadionów piłkarskich Bundesligi i Ekstraklasy. Tu i tam wpuszczane na trybuny jest do 25 proc. pojemności widowni. A potem? Niemcy, grzecznie siedzą na wyznaczonych miejscach, zachowują dystans społeczny, kibicują godnie i spokojnie. U nas, prawie cała wpuszczona widownia skupiona jest w jednym, dwóch sektorach bez zachowania żadnego dystansu. Wszyscy drą się wniebogłosy i w chwili euforii rzucają się sobie w ramiona – hulaj dusza, piekła nie ma! Może i nie, ale jest wirus! To takie były założenia przy zgodzie na obecność kibiców na trybunach? Jeśli tak, to ok, ale jeśli nie, to jak najszybciej należy zamknąć stadiony. Jeśli ktoś nie potrafi korzystać z tego, co ma, to niech siedzi w domu przed telewizorem, albo – jeszcze lepiej – zamiast oglądać mecz, poczyta „Dekameron”, bo to piękne opowiadania o miłości i niekoniecznie tylko z treściami na po 23:00.

P.S. Dalszy ciąg nastąpi.