Będąc w niedzielę w kościele usłyszałem w czytaniach taki fragment: „Czy pan dziękuje słudze za to, że wykonał to, co mu polecono? Tak mówcie i wy, gdy uczynicie wszystko, co wam polecono: Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać” (Łk. 17, 9–10). Ja wiem, że nie taki był ogólny przekaz całego tamtego czytania (kto zainteresowany, z łatwością znajdzie w internecie stosowne omówienia i komentarze), jednak mi skojarzyło się ono z dwoma zjawiskami, które możemy obserwować. A co ciekawe, są one na pierwszy rzut oka sprzeczne ze sobą. Chodzi o kwestię wykonywania swojej pracy, spełniania obowiązków i robienia tego jak należy, czyli dokładnie, a przy tym zgodnie z posiadaną wiedzą i umiejętnościami.

Z jednej strony bardzo dużo mówi się o docenianiu, pozytywnym „fitbeku” i tak dalej – można odnieść wrażenie, że wielu pracowników oczekuje pochwał i nagród za sam fakt, że w ogóle pracują! I rzeczywiście tak jest – całkiem wiele osób trafia do pierwszej pracy nie mając wcześniej praktycznie żadnych obowiązków poza jakoś tam ogarniętą szkołą i studiami. Przy czym musieliby się naprawdę „postarać”, żeby nie zdać do kolejnej klasy albo nie ukończyć studiów.

Może powyższa uwaga nie dotyczy najlepszych szkół i uczelni, ani najbardziej wymagających i prestiżowych kierunków, ale też umówmy się, że przeciętny pracownik raczej takich nie ukończył. Wszędzie indziej zawsze da się coś załatwić, pokombinować, zrobić poprawkę czy zaliczyć kolejne podejście. Po takim „przygotowaniu” nie dziwota, że robienie w pracy tego, na co się umówiło z szefem czy współpracownikami, a do tego robienie tego wtedy, kiedy się umówiło i po prostu dobrze, wymaga niezwykłego wysiłku, za który delikwent oczekuje równego temu wysiłkowi uznania.

Praca to nie wszystko

Z drugiej strony mamy równie powszechne oczekiwanie, że dla pracownika firma, a więc praca, będzie wszystkim, tym najważniejszym punktem życia, że produkowanie wartości dla innych (na tym zasadniczo polega praca najemna) będzie dla niego spełnieniem marzeń i sensem istnienia, któremu inne tegoż istnienia aspekty będą podporządkowane. Temu służą różnorodne zabiegi psychologiczne i socjologiczne stosowane coraz powszechniej w firmach, których celem jest niejako ukrycie komercyjnego aspektu ich działalności (a więc tworzenia wartości dla właścicieli). W zamian eksponuje się dobra, jakie owe firmy czynią dla niemal wszystkich wokół, łącznie z naturą.

I tu dochodzimy do coraz wyraźniej dostrzegalnego zjawiska polegającego na tym, że część ludzi staje się odporna na powyższe zabiegi i po prostu robi to, co do nich należy i nic więcej. Ludzi takich nazywa się na Zachodzie „quiet quitters”, co można przetłumaczyć jako „rezygnujący po cichu”. Nie polega to bynajmniej na sabotowaniu czy markowaniu pracy. „Rezygnujący” robią to, co do nich należy, ale na przykład nie odpowiadają na mejle i nie odbierają telefonu po 17-ej. Zamiast tego, zajmują się w tym czasie swoim życiem. Według relatywnie świeże-go badania Gallupa przeprowadzonego w USA, takich osób jest coraz więcej, szczególnie wśród młodszych pracowników.

Co interesujące, wzrost odsetka „quiet quitters” badacze Gallupa przypisują dwóm czynnikom, które pojawiły się w 2020 r.: masowemu przejściu na „zdalność” oraz równie masowym zwolnieniom. To pierwsze miało spowodować, że ludzie zauważyli niejako „namacalnie”, że mają partnerów, a może nawet rodziny i że sensem ich życia są głównie ci ludzie, nie współpracownicy. To drugie zaś miało podważyć sens lojalności wobec firm, bo okazała się ona jednostronna – dużo zaangażowanych pracowników zostało bezceremonialnie zwolnionych, kiedy firmy stanęły w obliczu spadających przychodów w wyniku zatrzymania całych sektorów gospodarki.