Kupiłem akcje spółki Action – czy ja zwariowałem? To znaczy nie ja kupiłem, ale tak brzmi tytuł internetowego wpisu sprzed lat, który przypomniał mi się w związku z zupełnie inną sprawą. Ale po kolei: autor tego wpisu wyjaśniał czytelnikom, dlaczego właśnie (czyli w sierpniu 2016 roku) zainwestował w walory Actionu, które jego zdaniem były niedoszacowane w związku z przejściowymi kłopotami dystrybutora i można było mieć nadzieję na duże odbicie. I rzeczywiście, jeśli wziąć pod uwagę, że półtora roku wcześniej wycena przekraczała 50 zł za akcję, po czym zaliczyła cenowy skok na bungee do poziomu 5 zł, była szansa, że elastyczna lina szybko pociągnie wycenę do góry. Okazało się jednak, że to mocno rozciągnięty sznurek, który smętnie zawisł tuż nad ziemią. Akcje dystrybutora w kolejnych czterech latach zaliczyły dalszy zjazd do poziomu około 2 zł. Można więc powiedzieć, że „nasz” inwestor jednak zwariował, ale z drugiej strony, jeżeli poczekał do jesieni tego roku, to może się cieszyć zwrotem z inwestycji na poziomie ponad 200 procent. Nawet po uwzględnieniu inflacji trudno to nazwać nietrafioną inwestycją. Tak czy inaczej to był w gruncie rzeczy czysty hazard, nie poparty żadnymi racjonalnymi argumentami.

Jak jednak podchodzić racjonalnie do segmentu dystrybucji, na który w minionych latach padł cień nie jednego czarnego łabędzia, ale całego ich klucza? Weźmy chociażby kwestię tak bardzo krytykowanego przed kilku laty nadmiernego zapychania dystrybutorów przez producentów konsumenckim sprzętem – bardzo często notebookami – który później trzeba było gdzieś upchać, schodząc z cen, czasem wręcz po kosztach. To było niezdrowe, prowadziło do konfliktów, sztucznie windowało lokalne raporty sprzedaży… Ale gdyby taki „zaczopowany” towarem broadliner trafił na pierwsze tygodnie lockdownu i szaleństwo popytowe związane z pracą zdalną, to wszyscy teraz nosiliby go na rękach, a producent odbierałby gratulacje za znakomitą dostępność swoich produktów…

A na horyzoncie widać już nadlatującego kolejnego łabędzia, którego jednak trudno nazwać czarnym, bo jest na to zbyt przewidywalny. Z drugiej strony jego imię – Blackout – nie pozostawia wątpliwości, że reprezentuje „ciemną stronę mocy”. Jak wieszczą eksperci Goldman Sachs, tej zimy Europejczycy powinni liczyć się z regularnymi wyłączeniami prądu, zwłaszcza jeśli będzie mroźna. W Austrii niedawno ruszyła nawet rządowa kampania, która za pomocą reklamowych spotów edukuje telewidzów, jak przetrwać kilkudniowe wyłączenia prądu. Swoich obywateli zaczęli przestrzegać przed tym zagrożeniem również rządzący w Niemczech i Szwajcarii. I teraz pytanie: czy w związku z tym inwestować w akcje producentów zasilaczy awaryjnych, czy to jednak, mimo wszystko, byłoby wariactwo? W uzyskaniu odpowiedzi może pomóc nasz okładkowy wywiad. Polecam.