Rewolucja technologiczna, której mamy szczęście doświadczać, wydaje się ostatnimi czasy przyspieszać, zadziwiając coraz to nowymi rozwiązaniami technologicznymi na miarę – już prawie – XXII wieku. Wdzierają się drzwiami i oknami do przedsiębiorców oraz zwykłych Kowalskich, oferując prawie nieograniczone możliwości. W tym oceanie stabilnie tkwi jednak nieskruszona wyspa organizacji państwowych, która z nadzwyczajną skutecznością opiera się wszelkim zakusom na jakąkolwiek zmianę.

Już od ponad 20 lat obserwuję ten przedziwny proces i staram się go zrozumieć, przy czym im dłużej go obserwuję, tym bardziej go nie rozumiem. I to pomimo że prawie całe moje zawodowe życie jestem związany z sektorem publicznym. Występowałem zresztą po wszystkich stronach tej barykady – jako zamawiający, producent oraz integrator. A ponieważ zdarzyło mi się reprezentować producentów, w związku z tym staram się moje doświadczenie przełożyć na wsparcie integratorów oraz sektora publicznego w nierównej walce z nimi. Z tym, że nie zawsze (czyt. prawie nigdy) sektor publiczny jest tym zainteresowany, a większość integratorów woli schować głowę w piasek (jakkolwiek by to z zewnątrz nie wyglądało) i udawać, że nic się nie dzieje.

Dlatego ostatnimi czasy w zupełnym osłupieniu zaobserwowałem, że po tych ponad 20 latach ktoś coś zauważył i próbuje się niecnym praktykom korporacji przeciwstawić. I tym kimś nie jestem ja… Jakby tego było mało, kilka na co dzień mocno konkurujących ze sobą podmiotów zwarło szyki, aby się dziwnym i – trzeba to jasno powiedzieć – coraz częstszym i coraz bardziej śmiałym praktykom producentów w szczególności oprogramowania) przeciwstawić.

Jednakże, poza tym jednym przykładem, ciągle wolimy wydawać dziesiątki milionów na utrzymywanie oprogramowania oraz ogłaszać przetargi, które i tak zrealizuje wskazana przez korporację – przepraszam – wyłoniona w przetargu firma, która w zamian za parę lichych (a może nie lichych) groszy weźmie na siebie całą odpowiedzialność za coś, na co nie ma żadnego wpływu. W razie wpadki przecież już do producenta czeka kolejka kolejnych podmiotów, które będą chętne zrobić to samo.

Z drugiej strony kolejni „zamawiający”, z uporem godnym lepszej sprawy, jak lew bronią swojego terytorium, jakby nie zauważając całej tej technologicznej zawieruchy, która przetacza się gdzieś obok. W sumie nawet jest to zrozumiałe, ponieważ, jak to mówią, lepszy znany wróg niż nieznany, ale na litość boską „trzeba z żywymi naprzód iść”. Na świecie systemy ewoluują, zmieniają się na lepsze (trochę to dziwne – fakt!), a technologie na nowocześniejsze. Tymczasem u nas, jak amen w pacierzu, raz wdrożone rozwiązanie będzie wykorzystywane po wieki wieków. A odważnych, którzy próbowali cokolwiek przedsięwziąć, można policzyć na palcach jednej ręki. Dzięki temu funkcjonują w tych instytucjach rozwiązania „pełnoletnie”, wszyscy zaś dyskutują, w jaki sposób owo przedsiębiorstwo zmodernizować – może stworzyć własny software house? A może wynająć 300 programistów? A może chociaż wykupić usługę wsparcia u producenta – koniecznie z dostępem do poprawek. A że ostatnia została wypuszczona sześć lat temu – no cóż, nikt nie jest doskonały…